Pomimo wieczornego śniegu wczorajszego dnia zrywamy się na wschód. I Pani Natura nas nie zawodzi. Początkowo zza gór wyłania się promień, później morze ognia rozświetla chmury. Wreszcie ciepłe światło zaczyna przesuwać się po wierzchołkach szczytów. Wszystko jest w świeżym śniegu, pojawia się magiczny niebieski kolor, który tak lubię o świcie. Jest po prostu bosko. To jest to czego mi brakowało w niższych partiach gór. Skupiam się na robieniu zdjęć, bo ten moment nie będzie wiecznie trwał. Poranki w górach zawsze są mistyczne, szczególnie jeżeli jest się samemu i można chłonąć przyrodę.
Po zdjęciach czas na mycie zębów, pakowanie, małe śniadanie i w drogę. Dzisiaj czeka nas bardzo długi marsz – coś około 7 godzin. Dodatkowo spadł przecież śnieg, który nieco komplikuje sprawę – kamienie stają się śliskie, potoki pozamarzały, wszędzie widać lód. Już po kilkunastu minutach wiemy, że nie będzie lekko. Oby do Dingboche – później nie będzie już zamarzniętych strumieni. Do Dingboche idziemy zatem jak po polu minowym – trzeba uważnie stawiać każdy krok, a i tak od czasu do czasu prawie leżymy. Nasz podziw budzi Karma i Krischna, którzy nie dość, że na plecach dźwigają po 20 kg, to jeszcze ich buty pozostają wiele do życzenia. Adidasy nie nadają się na górską wędrówkę, a co dopiero na trekking po lodzie i śniegu. Stąd też kilka razy zaliczają upadki. Na szczęście nic się nikomu nie stało i po 2 godzinach docieramy w końcu do Dingbocze. Zamawiamy duże śniadanie i po godzinnej przerwie rozpoczynamy naszą wędrówkę do Lobuche.
Tuż za wioską jest ostre podejście do miejsca skąd pięknie widać całą dolinę. Wszystko pokryte świeżym śniegiem. Krajobraz wygląda całkowicie inaczej niż jeszcze kilka dni temu. Śnieg wnosi wiele spokoju i wydaje mi się, że góry nie są już tak przerażające. Magia gór. Ten nowy krajobraz podoba mi się bardzo mocno, często zatem przystajemy robić zdjęcia. Wyciąganie całego sprzętu trwa, nie mówiąc już o rozkładaniu statywu. Tak więc mocno nas to spowalnia.
Widać też, że wróciliśmy na główny szlak do Everest Base Camp. Od czasu do czasu spotykamy większe grupy trekkerów, które wolno podążają za swoimi przewodnikami. Jest też głośna grupa Rosjan, którzy swoim wrzaskiem i zachowaniem niszczą magię miejsca. Gdy zamykam oczy czuje się jakbym był na jakimś deptaku w rodzinnych górach. Czym prędzej zatem mijamy grupę i od razu odzyskujemy wewnętrzny spokój. Droga jest bardzo przyjemna – aż do Dughla idzie się lekko pod górę. Można podziwiać niesamowite widoki. Po lewej Cholatse i Tawoche, a po prawej jeden z łatwiejszych szczytów trekkingowych Pokalde. W Dughla stajemy na krótki odpoczynek – teraz zaczyna się najcięższe podejście. Nie napawa nas to optymizmem, tym bardziej, że od wielu godzin jesteśmy już na nogach. Jak ja chciałbym być już tam na wierzchołku. Do pokonania jest jakieś 250 m w pionie. zaczynamy. Znowu skupiam się na samym podejściu, staram się nie myśleć o niczym innym. Płuca mi wariują, mózg żąda więcej tlenu, mięśnie protestują, ale nie da rady – trzeba iść do przodu. Przystanki co kilkadziesiąt metrów, aby tylko złapać oddech. I znowu do góry. Wreszcie docieramy. Odpoczywamy długo, a przed nami i ponad nami rozciągają się naprawdę cudowne widoki. Te góry są niesamowicie piękne. A każdy szczyt, dolina i przełęcz wygląda inaczej. Panuje tu duża różnorodność. Na szlaku po prawej stronie cały czas dominuje Lhotse, tak jak wcześniej Ama Dablan. Szczyt Lhotse nawet z tej odległości budzi respekt.
Obawiając się o miejsce do spania (zważywszy na ilość trekkerów na szlaku) wysyłamy Karmę do przodu, aby zarezerwował nam jakiś pokój. Ten pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, ponieważ Karmie udało się znaleźć tylko jeden pokój wolny. Podczas drogi jestem już bardzo zmęczony – godziny wędrówki i wschód zrobiły swoje. W przypływie desperacji i niemocy wygrażam kijem Lhotse, które wisi po prawej stronie. „Nie złamiesz mnie” rzucam w jej kierunku, „nic mi nie zrobisz” dodaję na odchodnego. Wzmocniony tym pokazem siły idzie mi jakby lepiej. Wreszcie docieramy do Lobuche.
Miejsce robi na nas przygnębiające wrażenie. Jest brudno i wszędzie panuje nieład i chaos. Dostajemy pokój, w którym są olbrzymie szpary, a większa część jest pokryta wyłącznie folią. W nocy będzie niesamowicie zimno – to wiemy już teraz. Cieplej jest tylko na zewnątrz w promieniach słońca. Czuję się dobrze, choć katar i kaszel postępuje. Po zwiedzaniu wioski postanawiamy wdrapać się na okoliczne wzgórza i podziwiać zachód słońca. Droga jest długa i męcząca. Gdy już jestem na grani, wyłania się kolejna i tak w kółko. Wreszcie mam wrażenie, że wyżej już się nie da. Czekam na Michała, którego gdzieś zgubiłem po drodze. Po 20 minutach zaczynam się lekko denerwować i już postanawiam iść na poszukiwania, gdy wyłania się zza grani. Cieszymy się ostatnimi promieniami słońca i … robimy zdjęcia. Zaczynają pojawiać się chmury, a światło słoneczne przybiera czerwono-różowawy odcień. Lhotse goreje. Jest prawie na wyciągnięcie ręki. Doskonale widać jej pionowe ściany (jak można po czymś takim się wspinać na wysokości 7000 m!?). Niestety chmury zwyciężają i jak niepyszni musimy się wycofać. Zejście na czołówkach w dół nie jest miłym doświadczeniem, ale po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na dole.
Od razu czujemy przenikliwe zimno. Tak zimno jeszcze nie było. Nakładam na siebie wszystko co mam, ale i tak nie mogę powstrzymać szczękania zębów. Czym prędzej udajemy się do głównej sali chcąc się ogrzać przy kozie. Wejście do lodgy jest trochę przerażające – odór łajna jaków robiącego za opał jest porażający i snuje się po wszystkich pomieszczeniach lodgy. Takich ja my jest kilkunastu. Niestety koza nie daje zbyt dużo ciepła, za to bardzo dużo dymu. Poza tym co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi i temperatura wewnątrz wiele nie różni się od temperatury na zewnątrz. Zamawiamy posiłek, ale to co się dzieje w kuchni (do której mamy przez przypadek wgląd) nie napawa optymizmem. Jest tam prawie ciemno, kucharz bodajże jest jeden i przynosi dania, które nikt nie zamawiał. Co chwilę coś tam wybucha. Obsługa próbuje również pozapalać lampy naftowe – efekt jest taki, że lodga prawie spłonęła. Posłuchaj naszej opowieści – nagrania na żywo (plik mp3). Mamy wielką radość oglądając te wszystkie zmagania, ale jednocześnie chcielibyśmy już coś zjeść. Wreszcie dostajemy posiłek (chyba nie do końca to co zamówiliśmy).
Po posiłku – spać. Prawdziwy biegun zimna. W pokoju zatykamy co większe szpary. Dzisiaj śpię w polarze, bieliźnie termoaktywnej, botkach i czapce. Ściany są strasznie cienkie i ciągle słyszę gwar rozmów z sali. Zakładam walkmana na uszy i odcinam się od świata zewnętrznego. Sen umilił mi Nick Cave and the Bad Seeds. W nocy ciągle się budzę. Zaprawdę Lobuche to przedsionek piekła, z tym że ogień zastąpił tam lód.
Dzień trzynasty (wersja alternatywna Michała)
Dzień zaczął się wprost wyśmienicie, zejście z Chuckung dzięki kijom trekkingowym z ostrzami było czystą przyjemnością. Potem zdecydowanie gorzej. Ostro pod górę, tłok, liczne zorganizowane grupy i jaki z bagażami. Na szczęście widok dolin pokrytych cienką warstwą śniegu rekompensował trochę niewygody.
Idąc na zachód z Łukaszem udało mi się zgubić drogę, ale każdy kto ze mną gdziekolwiek chodził wie, że to nic szczególnego:).
Lodga pełna trekkerów i chaosu. Wspomnienie tego wieczoru nieodmiennie wywołuje na mojej twarzy uśmiech:). Obok nas obsługa próbowała dojść do ładu z zamówieniami, co objawiało się przepisywaniem ich po 10 razy na różnych kartkach. Elektryczność przestała wkrótce działać i gdyby nie moja czołówka, której użyczyłem „kierownikowi sali” myślę, że wielu trekkerów ominąłby gorący posiłek. Niesamowita atmosfera – wszyscy zabiegani, kucharz zamiast przygotowywać posiłek wychodzi ciągle gdzieś na chwilę … po prostu zamęt na całego. Zupa, którą dostaje jest prawie zimna, a ja zbyt zmęczony, żeby skojarzyć, że nie powinienem jej w takim wypadku jeść. Rezultat możliwy do przewidzenia… Powiem tylko, że biegunka w najzimniejszym miejscu na naszej trasie to pech. Pierwszy raz musiałem rozbijać taflę lodu, żeby spłukać toaletę:). Daleko temu miejscu do piekła, ale trzeba przyznać, że dykta nie jest najlepszym materiałem budowlanym:).