Zrywamy się o 6.50, aby złapać najlepsze światło. Chwilę po siódmej już jesteśmy w taksówce do Patan (nie obyło się bez ostrego targowania :-). Nadal nie mogę się przyzwyczaić do lokalnego ruchu samochodowego. Dzisiaj ze względu na wczesną porę wszędzie stoją autobusy, busy i jeszcze inne trudne do określenia pojazdy publiczne, których głównym celem jest zawieść Nepalczyków. Gdzie – tego nie wiem. Tłum niemiłosierny i żadnych zasad ruchu. O 7 rano miasto już żyje tak na 3/4 gwizdka, a ruch na ulicach spory. Na to wszystko nakłada się jeszcze odgłos dziesiątków klaksonów – ryk jest ogłuszający i nie ma mowy o krótkiej drzemce.
Do Patan docieramy szybciej niż myśleliśmy. Światło jest już całkiem całkiem, a turystów jak na lekarstwo. I o to nam chodziło. Sam Patan wygląda niesamowicie – pełno tu świątyni w stylu pagód, a do czasu do czasu wśród nich przemykają Nepalczycy ubrani w tradycyjne stroje. Czuję tutaj obecność religii. Obecność bogów wręcz mnie oplata, a dochodzące do mnie dźwięki z wnętrza świątyń dopełniają tylko te uczucie.
Patan to taki plac – miasto z pałacami królewskimi (odrestaurowanymi przez Austriaków) i wieloma świątyniami. Wszystko oplata bardzo wiele posągów, które strzegą wejścia do każdych drzwi. Takie nagromadzenie obiektów robi na mnie oszałamiające wrażenie. Nie muszę dodawać, że wszystko jest bardzo fotogeniczne. Na dodatek nie ma żadnych barier, zakazów fotografowania – wszystko można dotknąć, poczuć, zobaczyć. Wielokrotnie siadamy sobie na schodach świątyń i po prostu chłoniemy to miejsce. Co prawda turystów jest coraz więcej, ale jakoś to nie przeszkadza, a Nepalczycy nadal są bardzo naturalni. Więcej o Patan można przeczytać tutaj (po angielsku).
Warto zejść z głównego szlaku – tak robimy i zagłębiamy się w świat wąskich uliczek, rzemieślników, małych sklepików sprzedających nie wiadomo co. Czas płynie wolno. Takie „zwiedzanie” lubię.
Nie samym obrazem człowiek żyję, więc postanawiamy zaspokoić budzące się żołądki śniadaniem na dachu kawiarni „Temple Cafe”. Ceny nie są może najniższe (jak na nepalskie standardy), ale za to widok z dachu na świątynie jest oszałamiający. Po leniwym śniadaniu czas jeszcze na muzeum królewskie – warto poświęcić godzinę na obejrzenie różnych nepalskich rękodzieł – jest to naprawdę ciekawe (w przeciwieństwie do muzeum królewskiego w samym Kathmandu, o czym mowa będzie później :-).
Już wcześniej postanowiliśmy, że wieczór spędzimy wśród tybetańskich mnichów, którzy wygnani ze swojej ojczyzny znaleźli schronienie w Nepalu. Mowa oczywiście o stupie Swayambhunath – drugiej co do wielkości w Nepalu (po Bodhnath). Do stupy najlepiej wybrać się taksówką. Polecam wejście od Ring Road – w ten sposób unikniemy na dzień dobry setek ostrych schodów, którymi można się dostać do stupy od strony miasta.
Sama stupa robi na mnie niesamowite wrażenie. Te oczy. Czuję je na sobie i mam wrażenie, że nie mogę się przed tym wzrokiem ukryć, te oczy ciągle na mnie patrzą, gdziekolwiek jestem (warto tu dodać, że stupa jest położona na wzgórzu górującym nad Kathmandu i zapewnia piękną panoramę samego miasta i okolicznych wzgórz). Stupa to nie tylko wszechobecne oczy i kopuła, ale dziesiątki młynków modlitewnych, i wiele bardzo małych ołtarzyków, gdzie wierni składają ofiary (jedzenie). Do tego wszystkiego, przed zachodem pojawiają się mnisi, którzy w czerwonych szatach doskonale wkomponowują się w samą stupę i jej otoczenie. Mnisi obchodzą stupę modląc się i kręcąc młynkami modlitewnymi. Zresztą podobnie postępuje wielu Nepalczyków. Ilekroć patrzę na mnichów i ich zachowanie to mam wrażenie, że buddyzm jest oparty na bardzo prostych i podstawowych zasadach, nie jest zachłanny i ma taki ludzki wymiar. Wydaje mi się, że tej religii brakuje tych wszystkich przywarów, w które obrosła nasza religia. Ale to może tylko moje wrażenia.
Na stupie spędzamy kilka godzin czekając na dobre światło, szukając okazji do dobrego zdjęcia i po prostu chłonąc to miejsce. Mnichów przybywa i udaj nam się nawet wystąpić jako ich fotograf (Michał :-). Więcej o stupie można przeczytać tutaj (po angielsku).
Wreszcie przychodzi czas powrotu i schodzimy w dół po piekielnie stromych schodach. Wpatrują się w nas oczy … małp, które czyhają na nasze jedzenie. Jesteśmy świadkami bezpardonowego ataku jednej z małp na ducha winnego turystę, któremu zachciało się wyciągnąć z plecaka coś do jedzenia. Po chwili zostało to wyrwane z jego rąk przez całkiem sporą małpę i dobrze, że na tym się skończyło. Ze względu na obecność wielu małp, stupa jest często określana mianem Świątyni Małp (Monkey Temple). Daję się namówić Michałowi i wracamy na Thamel na pieszo. Nie minęło 10 minut, a już przeklinam mojego Towarzysza 🙂 – wokół pełno samochodów, coś takiego jak chodniki nie istnieje i każdy krok wydaje mi się tańcem, w którym stawką jestem ja. Wokół kurz, smród i ogólne (moje) poczucie całkowitej bezsilności. Idę jednak do przodu i mniej więcej po pół godzinie docieramy na Thamel. Doświadczenie owszem, ale nie mam zamiaru go powtarzać! Jestem na siebie trochę zły bo całą ta krótką wycieczkę opłaciłem odciskami. Humor poprawia mi jednak kąpiel i świeże ciuchy i butelka Everestu wypita na Thamel-u. A jutro wczesny lot do Lukli i początek przygody z górami. Zasypiam podekscytowany.
Dzień trzeci (wersja alternatywna Michała)
Pierwszy spacer po ulicach tętniącego życiem miasta w tej części świata zostawia wrażenie na każdym i czasem jak w wypadku Łukasza jest to niechęć. Ja polecam, gdyż ciągłe jeżdżenie taksówkami mimo iż samo sobie jest przygodą, zabiera część przyjemności z podróżowania i w znacznym stopniu upośledza możliwości poznania miejsca w którym jesteśmy.
Zwyczaj jadania w miejscach, w których jedzą także autochtoni jest dobrym zwyczajem i żałuje za każdym razem kiedy go porzucam. Miły ogród, świece, kurczak pokrojony azjatyckim zwyczajem (kości w bród), i herbata , której jest albo mało albo nigdy jej nie donoszą. Nie powiem, żebym kładł się najedzony. Zresztą o mojej zdolności do zamawiania dobrych rzeczy Łukasz na pewno wspomni niejednokrotnie w swej uprzejmości.