We wszystkich znanych mi przewodnikach odcinek do Namche jest opisywany od „trudnego, szczególnie dla niewyćwiczonych trekkerów” do „piekła na ziemi”. Okazuje się, że faktycznie nie jest to kaszka z mleczkiem, ogromne przewyższenie, monotonna wspinaczka, praktycznie bez widoków, za to pośród dziesiątków tragarzy i jaków. W dodatku pogoda nadal kiepska. Herbata na górze smakuje wyjątkowo:).
Namche to administracyjna stolica krainy Szerpów. Wąskie uliczki (zawsze pod górę oczywiście) wypełnione turystami, kafejkami i przede wszystkim ogromną ilością sklepów i straganów z pamiątkami oraz sprzętem trekkingowym. Ceny oczywiście znacznie wyższe niż w Kathmandu z uwagi na ograniczenia transportowe. Z tych samych powodów produkty o dawno minionej dacie ważności nie są rzadkością. Znowu nawiązujemy kontakt z domem, tak za pomocą Internetu, jak i telefonów. Obie te rzeczy koszmarnie drogie. Komórka Łukasza nie działa w Nepalu, moja z niewyjaśnionych przyczyn umożliwia tylko odbieranie połączeń.

Loża Sona w której mieszkamy jest naprawdę sympatyczna. Jedzenie smaczne i dość urozmaicone i nawet można się wykąpać w szokująco dobrych warunkach (jest gwóźdź na powieszenie ręcznika). Spółka K&K wieczorem wyrusza na miasto, a rezultatem ich wyprawy są zakupy – to że kupili nauszniki jest zrozumiałe. Sandały mnie jednak nie przekonują. Może moje wyobrażenia o wysokich górach są całkowicie mylne? Kto wie:)
Miejscowość znajduje się w kotlince osłoniętej z trzech stron. Wybraliśmy się na jedno ze zboczy w ramach spaceru, jednak przy tej pogodzie nic specjalnego. Wszędzie słychać stuk młotków – kamieniołom pracuje cały czas, aby dostarczyć budulca na nowe hotele i pensjonaty.
Jutro aklimatyzacja.
Dzień szósty (wersja alternatywna Łukasza)
Dzień zaczynamy śniadaniem, które do treściwych nie należy. Ale pomimo oczekującego nas dzisiaj mozolnego wspinania jeść się jakoś nie chce. Jeszcze duży termos herbaty i ruszamy wiedząc, że dzisiaj łatwo nie będzie. Początkowo droga jest bardzo przyjemna, a liczne przełomy rzeki zapewniają fantastyczne widoki. Szkoda tylko, że nad nami wiszą ciągle chmury. Mijamy dwa fantastyczne wodospady, które zapewniają miłą ochłodę. Choć ten bliżej Bengkar wygląda na mocno przereklamowany – zdjęcia w folderach zapewne były robione podczas obfitych opadów deszczu, które zapewniły wartki strumień wody. Po drodze przekraczamy granice parku narodowego Sagarmatha – obowiązkowa rejestracja. W biurze widać wielką tablicę z wypisaną liczbą trekkerów (w poszczególnych latach, w ujęciu miesięcznym). Widać olbrzymi spadek turystów po wymordowaniu większości królewskiej rodziny – ta tragedia (poza swoim ludzkim i narodowym wymiarem) musiała się też strasznie odbić ekonomicznie na tutejszych mieszkańcach, którym „wyschło” jedyne chyba źródło utrzymania. Niewielu trekkerów odwiedza park zimą, co jest chyba jednak zrozumiałe, ponieważ nie można zbyt daleko wędrować – większość wiosek jest w zimie opuszczona.

Jeszcze postój na zdjęcia i coś ciepłego do picia w Modjo i ruszamy – naszym celem jest już Namche. Spółka K&K została napełnić swoje brzuchy, a my postanawiamy na nich nie czekać tylko powoli piąć się do góry. Początkowa droga nie zapowiada udręki – jest płasko jak stół, a wędrówka wzdłuż rzeki po raz kolejny zapewnia fantastyczne widoki. Czuć potęgę rzeki. Przebija się nawet słońce i jest dosyć ciepło. Zza kolejnego zakrętu wyłania się jednak już most wiszący – wisi nam jednak tak z 70 m nad głową i trzeba się tam wdrapać. Te mosty to „fantastyczna” sprawa – wszystko się chyboce na prawo i lewo, pod nogami przepaść, która nie daje żadnych szans, wszędzie wokół widać ślady rdzy, czy postrzępione końcówki stalowych lin. Trudno po czymś takim chodzić z pełnym zaufaniem.
Zaczyna się część pt. „krew i znój”. Staram się iść monotonnym krokiem – w końcu 14 kg na plecach zobowiązuje. Co pewien czas jednak przystaje złapać tchu – wysokość daje się już we znaki przy takim wysiłku, a pot płynie strugą niczym wezbrana rzeka, którą mijaliśmy przed chwilą. Jestem zdruzgotany, gdy mijają mnie tragarze z olbrzymim ładunkiem na plecach. Osobiście zapewne nie postawiłbym nawet 100 kroków z takim ładunkiem, a oni idą prawie jakby niczego nie mieli na plecach. Owszem – jestem szybszy na krótkich dystansach, ale kiedy ja odpoczywam próbując złapać trochę tchu i równowagi ciała, oni mnie mijają z miną, która w mojej ocenie nie wyraża żadnego wysiłku. Toż to siłacze muszą być!
Po kilku godzinach zza kolejnego zakrętu wyglądają pierwsze zabudowania Namche. Jestem uradowany. Czuję smak małego zwycięstwa! Oczywiście miejscowi wyczuli pismo nosem i w pierwszym budynku znajduje się stół z widokiem na okoliczne góry, przy którym można odpocząć i kupić coś do picia. Wpisując się zapewne w lokalną tradycję zachodnich turystów i my nie omieszkaliśmy skorzystać z tej oferty. Zimny napój zrobił swoje i jestem wniebowzięty. O dziwo Karma i Krischna nas nie dogonili podczas wspinaczki i teraz postanawiamy na nich zaczekać ciesząc się chwilę wytchnienia. Wreszcie docierają i oni i ruszamy dalej. Jak można było się spodziewać do naszej lodgy szliśmy jeszcze dobre pół godziny ostro pod górę mijając niezliczone domy z kamienia, wielki targ gdzie można kupić wszystko co potrzebne mieszkańcom i dziesiątki sklepików ze sprzętem dla turystów. Jest tu tego więcej i jest nawet taniej niż w bliżej położonej Lukli. Dziwne.

Lodga jest bardzo przyjemna, a z okien naszego dwuosobowego pokoju zapewne rozpościera się przepiękny widok. Zapewne, ponieważ nadal nie jest nam dane go zobaczyć ;-(. Ale cóż, wierzę, że wyżej będzie lepiej, choć moja wiara słabnie z każdą godziną i gdzieś tam w duszy zaczyna pojawiać się lęk, że może tak będzie przez cała naszą podróż.
Na szczęście jednak możemy oddać się uciechom lokalnego życia :-). Alkoholu nie pijemy, więc zajadamy się lokalnie upieczoną szarlotką w lokalnej kawiarni.
Męczący odcinek pokonany, przekroczyliśmy magiczną granicę 3000 metrów i zasypiamy na 3450 :-).