Okrążając przełęcz Cho La, nasze nogi zaprowadziły nas do osady Portshe. Miało być 3 godziny, było ostatecznie 5 godzin marszu. Doprawdy nie wiem skąd zabrałem siły na tą podróż, szczególnie, że nic nie jadłem. Początkowo droga jest przyjemna, ale później to ciągle góra, dół, góra dół. Miałem nadzieję, że w Portshe będzie Internet (w końcu to bliżej cywilizacji), ale nic z tego. Mamy za to dobrą lodge. Nie ma zbyt wielu turystów. W zasadzie wszyscy, łącznie z nami, to jakieś takie niedobitki losu :-). Rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Czuję się już trochę lepiej. Zjadam nawet kilka ziemniaków.
Samo Portshe podzielone jest na dwie części. Wyższa jest starsza. Widać tutaj szereg starych domów, często w nienajlepszym stanie. Niższa jest o wiele bardziej nowoczesna, dobrze utrzymana. Nad wszystkim góruje gompa.

Ciągle oglądam ludzi, poznaje ich zwyczaje. Zastanawia mnie jak tutaj utrzymują higienę. Przez cały trekking w górach nie widziałem, aby którykolwiek z naszych tragarzy brał kąpiel. Z drugiej strony nad ranem prawie zawsze myją zęby. Poza myciem zębów poranna toaleta często sprowadza się do splunięcia. Domy są nieogrzewane (poza kuchnią) i wszyscy ciągle chodzą w kurtkach (nawet po domu). Trochę to przerażające. To wieczne zimno musi człowieka wyczerpywać.
Pogodę ciągle mamy dobrą, ale już widać, że ostro zeszliśmy w dół. Pojawia się coraz więcej chmur. Jest jednak trochę cieplej, co jest miodem dla naszych ciał :-).
Dzień szesnasty (wersja alternatywna Michała)
Drałowanie po sinusoidzie środkiem zbocza jest niesamowicie wyczerpujące, nawet nie tyle fizycznie, ile przede wszystkim psychicznie. Stok pocięty jest żlebami i nieustannie zakręca. Od połowy drogi człowiek przed każdym zakrętem i przed każdym żlebem ma nadzieje, że jego męki zostaną zakończone. A tu wręcz przeciwnie. Do tego dochodzi wręcz przysłowiowy brak umiejętności określenia pozostałego do celu czasu przez naszych tragarzy. Jeśli spytaliśmy się, ile jeszcze do końca i odpowiedź brzmiała „2h”, to po godzinie drogi odpowiedź „3h” była równie, jeśli nie bardziej prawdopodobna jak „1h”. Nieustający cykl „nadzieja-rozczarowanie” potrafi wybić chęć maszerowania z najbardziej nawet skocznych nóg.
Opisując zwyczaje higieniczne Łukasz zapomniał dodać, iż jego poranna kąpiel zmusiła biedną gospodynię do polewania wrzątkiem zamarzniętego „urządzenia prysznicowego” oraz zaowocowała spotkaniem w cztery oczy z jakiem 🙂
W lodgy spokój, spotykamy parę Słoweńców, nie po raz ostatni ja się miało okazać oraz Amerykanina, który ma dziewczynę Polkę. Uwagę na temat częstości takich spotkań jużem poczynił dzień wcześniej. Amerykanin żywi się na pierwszy rzut oka tylko Tabasco. Ziemniaki jak zwykle smaczne a Krishna jak zwykle wdzięczy się napotkanych dziewczyn 🙂 Mimo uwag Łukasza zaczynam czytać z wypożyczoną na miejscu „The Great Escape”. Uwagi słuszne, do dzisiaj jej nie skończyłem. Dla usprawiedliwienia dodam, że została na miejscu:)