Dzisiaj dzień aklimatyzacji. Zostajemy w Namche Bazaar. Z wielką nadzieją na słoneczny wschód zrywamy się z łóżek (a raczej podnosimy głowę) już o 6.00 rano, ale niebo jak na złość jest zasnute ciemnymi chmurami i światła ani widu ani słychu. Sen zatem zwycięża i dopiero o 9, po lekkim śniadaniu, ruszamy na szlak. Naszym celem są wioski Khunde i Khumjung. Oby wyżej, oby mniej tlenu aby później było łatwiej. Oczywiście zamiast dojść do wiosek najprostszą drogą nasi przewodnicy wybierają drogę, która wznosi się pod kątem 45 stopni, a zamiast wydeptanej ścieżki przedzieramy się przez chaszcze i przeskakujemy kamienne murki – ot, tak zapewne dla zabawy, ale nam płuca przy tej zabawie wysiadają, a mózg krzyczy: Więcej tlenu! Stop, zatrzymaj się, gdzie idziesz! Na szczęcie nogi już mózgu nie słuchają :-). I tym oto sposobem zwiedzamy okoliczne wzgórza, docieramy do odkrywkowych kopalni kamienia, który później jest używany jako budulec w wioskach. Wszędzie wznoszą się flagi modlitewne, a od czasu do czasu, co nas bardzo cieszy, spośród chmur wyłania się kawałek prawdziwej góry! To Thamserku – jedyne 6618 m n.p.m. Samego wierzchołka nie udaje mi się dostrzec, ale i tak to co widzę robi na mniej duże wrażenie. Szczyt góruje nad miasteczkiem, wręcz go przytłacza i budzi niepokój (przynajmniej mój). Oczywiście wszystko jest w śniegu, a pędzące chmury dodają grozy.
![himalaje](https://himalaje2007.kuczkowski.net/wp-content/uploads/2022/01/himalaje_2008_108.jpg)
Docieramy do lokalnego lotniska – przyznam szczerze, że bałbym się tutaj wylądować helikopterem, a co dopiero samolotem – pełno kamieni, dziur, jakiś rowów. Strach się bać. Wkrótce naszym oczom ukazuje się ferma … jaków. Okazuje się bowiem, że te jaki, które dotychczas spotykaliśmy po drodze, to nie są prawdziwe jaki, a jedynie ich słabsze odpowiedniki. Prawdziwe jaki są hodowane na odpowiedniej wysokości (czyli tutaj), mają grube futro chroniące je przed mrozem i są podobno bardziej narowiste (a może odwrotnie – tego nie pamiętam). Według Karmy na napotkanej fermie hoduje się 1000 jaków. Akurat tego dnia zapewne wszystkie poszły na spacer, ponieważ na olbrzymich połaciach fermy ostał się… 1 (słownie: jeden) jak. Oczywiście, jako ten jedyny i najważniejszy od razu stał się obiektem naszego zainteresowania i został uwieczniony na kliszy. Zapewne był to jak rozpłodowy. Ferma została ochrzczona mianem „Fermy Tysiąca Jaków”.
![himalaje](https://himalaje2007.kuczkowski.net/wp-content/uploads/2022/01/himalaje_2008_169.jpg)
Tuż obok fermy znajduje się zejście do wioski Khumjung, skąd rozpościera się przepiękny widok na otaczające wioskę wzgórza. Naszym oczom na chwilę ukazuje się Ama Dablan. Napięcie rośnie. Mam nadzieje, że dzisiaj coś się jeszcze przebije przez tą ciężką kołdrę chmur. Góra tym razem nie zawodzi – jak tylko zeszliśmy do wioski, w chmurach pojawiły się dziury i naszym oczom pokazała się Ama Dablam – jakże piękna w swojej postaci (choć wcale nie taka najwyższa). Akurat robiłem zdjęcia innemu tematowi, gdy kątem oka zauważyłem to co się dzieje na niebie. Zmiana sprzętu na długą lufę była wręcz arcyszybka – jak się okaże, ta umiejętność bardzo się później przyda w zmieniających się warunkach oświetleniowych :-). Uwielbiam dźwięk migawki! Wreszcie widzę prawdziwy szczyt, który już tutaj daje mi wyobrażenie o potędze tych gór. Upajając się widokiem mimochodem mówię naszym tragarzom, że mam zamiar już niedługo wejść na ten szczyt w ramach trekkingu – gdzieś w 2011 roku. Ta uwaga wywołuj ich śmiech i pomimo mojej nieznajomości nepalskiego od razu wiem, że chłopaki się ze mnie nabijają. Zapewne zestawili moje plany z moim wyrazem twarzy na podejściu do Namche Bazaar i wyszło im, że to raczej niemożliwe :-). No cóż. Pożyjemy, zobaczymy! Oczywiście „pierwej” Imja Tse. Ale jakoś tak zwątpiłem przez chwile w moje siły i umiejętności.
W Khumjung odwiedziliśmy lokalną gompę, która słynie ze skalpu najprawdziwszego yeti. Nie wiem kto temu yeti ten skalpel ściągnął, ale zapewne musiał być herosem. Oczywiście nie ma nic za darmo i za obejrzenie tego cuda trzeba płacić co łaska. Płacimy i oglądamy. Równie dobrze mógł to być (i zapewne był) skalpel z jaka – Z Fermy Tysiąca Jaków :-).
![himalaje](https://himalaje2007.kuczkowski.net/wp-content/uploads/2022/01/himalaje_2008_106.jpg)
Czując wysokość rezygnujemy z Khunde i wspinamy się do Everest View Hotel – przybytku dla zamożnych turystów. Hotel wygląda jak komunistyczny ośrodek wypoczynkowy z lat 70-tych w Polsce, a „uroku” dodaje smutna obsługa kręcąca się po pustym holu. Pustki, a co do gwiazdek tego hotelu, to dałbym mu marne dwie i pół. Oczywiście ceny – jak w pięciogwiazdkowym hotelu. Nie zrażeni jednak, jako jedynie prawie goście, zasiadamy na tarasie widokowym, z którego aktualnie nic poza chmurami nie widać. Wieje, ale zamawiamy herbatę i zasiadamy na tarasie wpatrując się w biel otaczającej nas mgły i chmur. Nasi koledzy zasypiają niedaleko od nas w oczekiwaniu na sygnał do wyjścia. Nam się jednak nie spieszy :-). Gdy świeci słońce, a horyzontu nic nie zasłania musi tu być bajecznie pięknie i urokliwie. Ale nam nie było jednak dane tego doświadczyć ;-(.
Herbata w takich warunkach smakowała, a jak. Ruszamy dalej. Trawersujemy zbocze i wchodzimy do Manche Bazaar od góry. Stąd już krótka chwila i jesteśmy w naszej lody. Przy okazji Michał odwiedza również pocztę nepalską celem wysłania pocztówek. Poczta jest z gatunku samoobsługowych, ponieważ pomimo otwartych drzwi od samego rana (według świadków) na poczcie nie pojawił się nikt z obsługi. Biurko leży zawalone pocztówkami – należy mocno przykleić znaczek i koniecznie ostemplować dostępnymi na poczcie stemplami (inaczej podobno znaczek zostanie odklejony, a pocztówka wyrzucona). Jak się później okazało, poczta w Namche działa znakomicie (pomimo swojego samoobsługowego statusu) i kartki doszły :-). Ja również skorzystałem z usług poczty – kartkę wypisywałem jednak na miejscu w drzwiach poczty. Miejscowy chłopak bez jakiejkolwiek żenady zaglądał mi przez ramie co ja takiego tam robię. Sytuacja nie do pomyślenia w naszej części świata :-).
Resztę dnia spędzamy na jedzeniu, czytaniu, słuchaniu i przechadzkach po lokalnych sklepach. W nogach już czuje zew – chciałoby się już iść, zgubić te przeklęte chmury wiszące nad głową, doświadczyć dotąd niedoświadczonego, sprawdzić się. Zasypiam z nadzieją na lepszą pogodę z samego rana i z ogromną tęsknotą za moją Żoną.
Dzień siódmy (wersja alternatywna Michała)
Z tym ochoczym wstawaniem to jest tak: Łukasz zawsze wstawał pierwszy i sprawdzał czy jest sens się wybierać na zdjęcia a ja do ostatniej chwili zaciskałem pod kołdrą kciuki licząc na gęste chmury – ach ta słaba ludzka natura… Na moje usprawiedliwienie mogę tylko dodać jedno – wieczorem zawsze postanawiałem sobie, że następnego ranka będę twardszy:) No i trzeba przyznać, ilekroć opuściłem wschód to żałowałem.
![himalaje](https://himalaje2007.kuczkowski.net/wp-content/uploads/2022/01/himalaje_2008_107.jpg)
Skalp Yeti. Zawsze będąc w takiej sytuacji zastanawiam się nad zawiłościami ludzkiej natury. Ja, turysta, płacę pieniądze za oglądanie czegoś o czym wiem, z całą niemalże pewnością, że jest nie skalpem tajemniczego Yeti a Yakiem albo zgoła dziwnym kamieniem znalezionym na śmietniku. On, miejscowy, bierze pieniądze i udaje że święcie wierzy w swojego Yeti, chociaż z równą pewnością wiem, że tak nie jest. I odgrywamy sobie tą komedię ku ogólnej radości. To niemalże jak w polityce:)
Wycieczka na pocztę jest jednym z lepszych momentów tego dnia:) Łukasz jak zwykle miał szczęście, bo z moich pocztówek, żadna nie doszła. Może zawinił superklej, którym przykleiłem znaczki w obawie przed kradzieżą, może źle podstemplowałem, może wrzuciłem w nie w to miejsce nie tej kupki? Któż to może wiedzieć? Następnym razem zrobię to inaczej i pocztówki wyślę już z kraju, będzie pewniej i ile mniej kłopotu:)