Budzik nie zdążył dobrze zadzwonić, a już byłem na nogach. Nie spałem zbyt dobrze, ale w perspektywie miałem cały miesiąc wylegiwania się na pryczy, więc nie byłem tym zbytnio przerażony. Jeszcze ostatnia kąpiel, ostatnie pocałunki Żony i już siedzę w taksówce – cel to poznański dworzec. Przed nami trzygodzinna podróż do Warszawy skąd rozpoczynamy naszą podniebną podróż.
Spotykam się z Michałem i bez większych niespodzianek wsiadamy do TLK. Tak zaczyna się nasza wspólna miesięczna epopeja. Na szczęście przedział jest pusty (poza jednym pasażerem), a fotele pierwszej klasy pozwalają nam trochę odespać ostatni wieczór. Zastanawiam się, co nas może spotkać w wysokich górach, jacy będą nasi tragarze, czy zdarzy nam się coś nieprzyjemnego i czy wrócimy bez żadnych urazów (zarówno tych fizycznych jak i psychicznych)? Jak będzie się rozwijała moja relacja z Michałem no i jak zniosę tęsknotę za Żoną? No i nie mniej ważne – czy przywiozę kilka dobrych zdjęć :-)?
Podróż do Warszawy mija stosunkowo szybko i po szybkiej jeździe warszawską taksówką jesteśmy po chwili na warszawskim lotnisku. Tu oczywiście panuje trudny do ogarnięcia chaos – głównie z powodu zbyt dużej liczby pasażerów skupionej na zbyt małej powierzchni terminalu. Jeśli oddanie nowego terminalu nadal będzie przedkładane, to sytuacja będzie jeszcze gorsza. Zresztą hala odlotów międzynarodowych to nic w porównaniu z halą odlotów krajowych – tam dopiero jest ciasno, gdy po 22 wieczorem startuje prawie naraz sześć krajowych samolotów :-).
Odprawiliśmy się dzień wcześniej on-line i odprawa na stanowisku British Airways przebiega nad wyraz sprawnie. Nie mamy nawet nadbagażu, a Michał ma lekką niedowagę :-). Jeszcze ostatnie telefony do firmy i Rodziny, jeszcze przypadkowe spotkanie z klientem i po dłuższej chwili jesteśmy już na pokładzie pierwszego „Brytyjczyka”. Ruszamy do Londynu, gdzie czeka nas przesiadka do Delhi. Lot, jak to lot – bez większych wrażeń.
Globalizacja czasami przeraża, szczególnie w takim miejscu jak londyńskie Heathrow. Kłębiący się tłum pasażerów, kolejki, mnogość języków. Na to wszystko nakłada się lekkie rozdrażnienie oczekujących na lot pasażerów. Oto odczuwamy na sobie skutki wolnego nieba i coraz tańszych biletów lotniczych (i spadającego kursu dolara :-). Po przylocie z Warszawy nie byliśmy przygotowani na godzinne oczekiwanie w terminalu pierwszym na security check. Okazuje się, że 3,5 godzinna przerwa do kolejnego samolotu (do Delhi) to wcale nie tak długo jak się może wydawać, szczególnie gdy trzeba się przebić z terminalu 1 do terminalu 4. To lotnisko jest naprawdę olbrzymie a będzie jeszcze większe! Wszystkie trudy wynagrodziły nam panie na security check, które były gotowe ręcznie sprawdzić wszystkie nasze filmy! Czyli coś około 200 rolek! Spieszyło nam się jednak zbyt mocno na kolejny samolot i w końcu podziękowaliśmy za ofertę. Nie mniej ważne było również to, że za nami kłębił się wręcz niesamowity tłum oczekujących na security check pasażerów i nie mieliśmy serca jeszcze dłużej ich przetrzymywać.
Wreszcie, po pokonaniu licznych schodów i podróży autobusem docieramy do terminalu 4. Nasz gate nie został jeszcze ogłoszony, więc ruszamy na ostatnie zakupy i wychylamy po małej pincie irlandzkiego Guinessa. Nie ma to jak smak dobrego piwa, w którym jestem wręcz zakochany! Niestety to co leją w Polsce (przynajmniej w Poznaniu) daleko odbiega od smaku Guinessa w ojczystej Irlandii ;-(.
Pomimo wczesnej pobudki i trudu podróży czuję się całkiem dobrze, choć jestem już trochę zmęczony i marzę o zrzuceniu butów, prysznicu i świeżych ciuchach. Ale to marzenie będzie mi dane zrealizować dopiero za kilkanaście godzin, kiedy dotrzemy do Kathmandu. Przed nami bowiem całonocny lot do Delhi na pokładzie Airbusa. Nie przepadam za długimi lotami i częstymi przesiadkami.
Oczekując na otwarcie „gate-u” obserwuje oczekujących ludzi (tą ciekawość innych ludzi mam chyba po swojej Żonie :-). Mamy tu całą multikulturowość Wielkiej Brytanii – trudno zliczyć liczbę słyszanych języków, choć dominuje oczywiście angielski. Ale słychać także francuski, niemiecki, rosyjski, coś na wzór fińskiego no i oczywiście polski (to oczywiście my :-). Wśród oczekujących jest bardzo dużo starszych Hindusów w ich tradycyjnych strojach (głównie kobiety). Z łatwością można wyłuskać trekkerów i miłośników Indii – tych pierwszych można łatwo poznać po trekkingowych butach na nogach, a tych drugich po wszechobecnych na ich ubraniach odwołaniach do indyjskiej kultury.
Wreszcie otwierają bramkę i spokojnie „pakujemy” się do samolotu. Z zazdrością spoglądam w kierunku business class czy chociażby world traveller plus – nie obraziłbym się za rozkładane na noc łóżko. Na naszych miejscach nie jest jednak aż tak źle – miejsca jest stosunkowo dużo, British Airways zadbał o nasz czas wolny i zapewnił nam potężną dawkę kultury (filmy, muzyka, radio, wiadomości). Niestety hałas w samolocie i kiepskiej jakości słuchawki uniemożliwiają w pełni zrozumienie oglądanego filmu, więc zarzucam ten pomysł i kładę się spać. Budzę się gdzieś nad Azją na wysokości 11 km i zaraz dostaję śniadanie – to się nazywa wyczucie :-). Jedzenie nie jest zbyt rewelacyjne, ale wynagradza to widok za oknem – widoczne są miriady światełek z indyjskich miast – wyspy jasności w oceanie ciemności. Ale mam wrażenie, jakby te światła były inne od europejskich – jakby słabsze, ale bardziej liczne. Od razu wręcz czuje te zamieszkujące poniżej miliony. Za oknem rozpoczyna się wschód Słońca – widoczne na horyzoncie góry dotąd pokryte jasno i ciemnoniebieskimi chmurami nagle eksplodują jasnoróżowym i ciepłym światłem wschodzącego Słońca. Uwielbiam takie momenty. Góry wśród chmur wyglądają niczym oazy spokoju. Jakże złudne to złudzenie.
Lotnisko w Delhi przywitało nas kolejkami do odprawy paszportowej oraz lekkim zaduchem. Pomimo porannej pory jest stosunkowo ciepło. Sam terminal wygląda jak duży hangar zawalony różnymi pakunkami. Oczywiście, wzorem innych portów lotniczych świata, jest obecnie w rozbudowie i remoncie :-). Nie ułatwia to życia nam pasażerom. Pomimo usilnych poszukiwań nie udaje nam się znaleźć żadnych znaków informacyjnych, a wyjście z lotniska przypomina tyły polskiego supermarketu. Jak się później okazało, wcale z tego lotniska nie musieliśmy wychodzić w oczekiwaniu na lot do Kathmandu (więcej o indyjskim transferze na lotnisku w relacji z lotu powrotnego). Jeszcze nie wyszliśmy z lotniska, a już pojawił się młody chłopak oferujący pomoc. Nie odstępował nas na krok pomimo wypowiadanych przez nas wielokrotnych „nie”. Wreszcie udaje nam się znaleźć windę, która podobno ma prowadzić do naszego terminalu. Mamy zjechać na poziom „0”. Oczywiście wśród przycisków windy nie ma takiego z napisem „0”. Po kilu próbach i zwiedzeniu wszystkich pięter (aż dwóch) udaje nam się w końcu ustalić, że poziom „0” to poziom „1” :-). Ot, takie małe utrudnienie i test na inteligencję. Wychodzimy na zewnątrz – wokół nas dziesiątki podobnie wyglądających mężczyzn, którzy na coś chyba czekają. Ich nieruchliwość jest porażająca. Niesamowite uczucie. I wokół żadnej kobiety. Jakoś od razu to miejsce mi się nie spodobało i nie zapałałem do Indii sympatią.
Naszym celem jest oczywiście lotnisko … z którego właśnie wyszliśmy. Ale i tym razem odbijamy się od drzwi wejściowych do terminalu. Możemy bowiem wejść na terminal (i na lotnisko ponieważ to to samo 🙂 o godz. 10. Pozostały nam jeszcze 3 pełne godziny oczekiwania. Na szczęście okazuje się, że dla takich jak my jest klimatyzowana lodga, gdzie za kilka dolarów można sobie w spokoju posiedzieć. Sama lodga nie wygląda najlepiej, ale panuje tam miły chłód i można sobie spokojnie poleżeć czemu z chęcią się oddajemy. Siedząc sobie wygodnie kontynuowałem swoje obserwacje mieszkańców Indii. Nie doszukałem się przyczyny, dla której tak tłumnie zgromadzili się w okolicach lotniska (może takie tłumy są wszędzie?). Powoli jednak ten tłum się przerzedzał. W oddali błysnęły także proporczyki polskiej ambasady na samochodzie – zapewne ktoś z polskiej ambasady udawał się w powrót do domu albo na Bardzo Ważne Spotkanie!
Trzy godziny ciągną się niemiłosiernie wolno, ale wreszcie wybija nasz czas i wchodzimy na lotnisko. I od razu się okazuje, że nie ma żadnych miejsc, na których można usiąść, a na odprawę trzeba jeszcze trochę poczekać. Stojąc poznajemy miłego Kanadyjczyka, który również wybiera się do Kathmandu, a następnie dalej w rejon Annapurny. To nie jego pierwsza wyprawa i trochę nas straszy swoimi opowieściami o kradzieży sprzętu i innymi nieprzyjemnymi przygodami.
Lot klasą biznes oznacza przyjemność skorzystania z lodgy all inclusive. Niestety wielkie kolejki podróżnych, które wpierw kłębią się przed odprawą paszportową, a następnie na security check stanowczo zniechęcają nas do korzystania z lodgy – po odprawie paszportowej udajemy się wprost na security check-in. I jak na złość wpadamy na trzech smutnych panów, którzy nic nie robią i są niesamowicie znudzeni swoją pracą. Szkoda tylko, że na stanowisku nie ma ich dziesięciu – nie byłoby żadnej różnicy w prędkości obsługi, a zatrudnienie znalazłoby kilku kolegów. Na nasze stanowcze prośby o manualne sprawdzenie filmów, stanowczo odpowiadaj, że tego nie zrobią. Po czym, zapewne tak dla żartów, przetrzymują filmy pod skanerem rentgenowskim nieco dłużej niż byli do tego zobowiązani. I nie żeby coś oglądali na swoich monitorkach – włączyli skaner po czym zapatrzyli się tempo gdzieś w odległy punkt i dopiero zwrócenie im uwagi przyniosło jakiś skutek. Michał ma niebywałe szczęście – każą mu się rozebrać prawie do rosołu i musi ściągać buty.
Już nie mogę się doczekać Kathmandu – marzę o ciepłym prysznicu i czystych ciuchach oraz chwili bez stresu. Wreszcie lot. Okazał się bardzo przyjemny (1 godzina). Dostaliśmy co nieco do jedzenia, a na deser przepiękne widoki – spośród chmur wyłaniały się oświetlone ciepłym światłem góry. Prawdziwe góry!
Lotnisko w Kathmandu już nas niczym nie zdziwiło poza … rentgenem na wyjściu, który udało nam się szczęśliwie uniknąć (szczęśliwie dla naszych filmów). Zresztą mam duże wątpliwości, czy ten rentgen działał – nie sprawiał takiego wrażenia. Jest jeszcze jeden rentgen już przy samym wyjściu z lotniska, ale z naszych obserwacji wynika, że kontrolują na nim wyłącznie powracających do kraju Nepalczyków. W każdym razie staraliśmy się nie wyglądać na lokalnych mieszkańców, co nie było chyba trudne. Na lotnisku czekały nas jeszcze formalności wizowe – wizę wykupuję się bowiem już w samym Nepalu. Warto zabrać formularz i ustawić się w kolejce – czasu będzie dość na wypełnienie formularza, a zaoszczędzi się te kilkanaście minut w dusznym powietrzu. Ta duchota bierze się m.in. z temperatury – byłem szczerze zdziwiony, gdy po opuszczeniu lotniska uderzyło we mnie tak na oko około 25 stopni (a może i więcej) – nie byłem na to żadną miarą przygotowany, a polar, długie spodnie i buty trekkingowe na nogach bynajmniej nie pomagały w walce z upałem :-).
Po wyjściu z lotniska otoczył nas mały tłum taksówkarzy i naganiaczy. Ale jakoś tak spokojnie i po targach korzystamy z opcji „zawieziemy Ciebie za darmo jeśli zostaniesz w naszym hotelu”. Koszt taksówki bez hotelu to 300 rupii. Pakujemy się do malutkiego samochodu, który po chwili włącza się do ruchu. Kolejny szok – mam wrażenie, że nikt tu nie panuje nad kierownicą i wszyscy kierowcy chcą w tym samym momencie trafić do tego samego punktu. Powietrze wokół nas rozbrzmiewa jednym wielkim trąbieniem, a tumany kurzu starają się zasłonić słońce. Normalka jak się później okaże, ale dla nas te pierwsze kilkanaście minut jest ciężkie. Po drodze zatrzymujemy się w biurze Yeti Airlines, gdzie odbieram nasze bilety do Lukli i już mkniemy na Thamel. Mkniemy to dobre słowo – przed każdym zakrętem, często przy zerowej widoczności, nie widząc czy coś jedzie z naprzeciwka, nasz kierowca włącza klakson i przyspiesza ścinając zakręt. Po drodze nie widzimy żadnego wypadku więc uznajemy, że ten system poruszania się po drodze działa :-). Powoli dzielnica przez którą przejeżdżamy zamienia się w totalne slumsy i już mam stracha, że wywożą nas gdzieś poza miasto. Ale po chwili niepewności nagle „wbijamy” się w Thamel i już jesteśmy w hotelu „Magnificent View” – hotel okazuje się nowy, w dobrym miejscu, czysty, z prysznicem i tv, więc po krótkich targach zostajemy z ceną 13 USD/noc/pokój. Jak się okazuje na dachu hotelu jest obszerny taras, skąd można sobie obserwować Kathmandu zajadając kolację.
Po prysznicu idziemy na miasto coś zjeść. Wszędzie kolorowo, głośno i … bardzo przyjemnie, choć wielu kierowców i rykszarzy próbuje nas zabić i z trudem udaje nam się uniknąć tak marnego końca :-). Znajdujemy przyjemną knajpkę, gdzie kucharzy można mieć na oku i zajadamy się pierwszym posiłkiem w Kathmandu. Zdobywamy również swój pierwszy Everest – tak się bowiem nazywa lokalne piwo. Na efekty nie trzeba długo czekać – po powrocie z hotelu zasypiamy wręcz natychmiast.
Dzień pierwszy (wersja alternatywna Michała)
Dzień był ciężki, dokładnie tak jak się tego można było spodziewać. Uwielbiam podróżować na długich dystansach wszelkimi środkami transportu (nie licząc PKP) a jedyną rzeczą, która napełnią mnie obawą są wszelkiego rodzaju przesiadki na wielkich terminalach. Boję się nie zdążyć, zgubić wśród nieodłącznego w takich miejscach tłumu ludzi, a Ci którzy mnie znają potwierdzą zapewne, iż obawa nie jest bezpodstawna. Na szczęście dzięki Łukaszowi nie musiałem się o takie sprawy martwić prawie w ogóle, gdyż zawiadywana przez Niego strona organizacyjna podróży wypadła na medal.
Nie wiem dlaczego, ale Kathmandu wywarło na mnie pozytywne wrażenie już od pierwszych chwil po przylocie. Może sprawiła to zdecydowanie sprawniejsza i milsza niż w Delhi obsługa na lotnisku, może to, że nawet ludzie którzy wyglądają na naciągaczy i w dodatku są nimi z całą pewnością, pozostawiają po sobie niezmiernie miłe wrażenie. Restauracja nazywała się Big Belly, uczestnicy ruchu drogowego wykazują rzeczywiście niesamowita pogardę dla śmierci i był to pierwszy dzień, w którym wszyscy brali mnie za żołnierza.