Iść, ciągle iść. Słowa tej piosenki towarzyszyć mi będą przez kolejne 20 dni. To była moja pierwsza myśl tego ranka. Iść do celu, realizować plan. Plan stworzony tak daleko. Plan, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Ale który będziemy realizować. Bo chcemy. W końcu jesteśmy na wakacjach! Brzmi to trochę trywialnie. Ale jest w tym coś wspólnego z życiem naszych gospodarzy. Oni też ciągle idą, też pożądają do celu. Z tym że dla nich cel jest pracą, a dla nas odpoczynkiem. Przynajmniej tutaj.
Patrząc na Krisznę tego ranka zadałem sobie pytanie: jakie jest Twoje życie wewnętrzne człowieku? Czy aż tak bardzo się różnimy ze względu na miejsce urodzenia? Jestem tego bardzo ciekawy.
Bieda tu bije po oczach. Ale bieda w naszym wydaniu. Bo przecież Oni postrzegają to całkowicie inaczej.
Naszym celem dzisiaj jest Phading – gdzieś w połowie drogi do Namche Bazaar. Będzie ciężko, bo to pierwszy dzień prawdziwego trekkingu, choć na szczęcie większość drogi jest z górki. Za to chmury wiszą bardzo nisko. Ze Słońca nici. Nie wspominam nawet o wysokich górach. Równie dobrze moglibyśmy być w Sudetach – wygląda podobnie tylko tutaj więcej egzotycznej roślinności. Niesamowite jest to, że na wysokości wyższej niż nasze polskie Rysy w październiku wszystko jest zielone, wokół pełno drzew i krzewów. Po prostu egzotyczna kraina.
Nie mi jednak cieszyć się tą zielonością. Moją głowę rozsadza ból. To te pół Everestu. Boże, dziękuję Ci za wczorajszą abstynencję, bo nie wiem jakbym się czuł po całej butelce. Początek dnia to koszmar.
Ruszamy. Kriszna i Karma są już gotowi. Na ich plecak – nasze plecaki. Ja bym ich nie uniósł, choć na moich plecach także jest trochę kilogramów. Dokładnie 13 plus statyw.
Ostatni przemarsz przez wioskę. Idzie nowe – właśnie kładą kanalizację. Jak przyjdziemy z powrotem to wszystko będzie cacy. Tu nikt nie stoi nad nikim i nie patrzy się tępo na pracującego. Tu wszyscy pracują.
Przed opuszczeniem wioski obowiązkowa rejestracja. Obok wisi flaga komunistów – już legalnie mają tutaj swoje biuro (poselskie chciałoby się rzec). Obok młodzi chłopacy grają w jakąś dziwną grę. Ruszamy.
Tylko i aż 2,5 godziny. Jakoś schodzi – droga to wznosi się to opada, ale głównie opada. Szkoda, że tuż nad naszymi głowami ścieli się biała pierzyna chmur. Nic nie widać. Czuję się trochę rozczarowany – to dzisiaj miałem już zobaczyć Makalu. Droga jest jednak bardzo ciekawa – napotykamy pierwsze karawany jaków (ale tych nizinnych). Uczymy się je omijać, wyprzedzać. Ale stracha mam niebywałego – boję się ich. W moich oczach są nieobliczalne. Na jaki trzeba uważać – szczególnie na wąskich eksponowanych ścieżkach – potrafią zrzucić człowieka w dół. Niejednego trekkera spotkał taki los. Więc bardzo uważam.
Pierwsze wiszące mosty robią na mnie niesamowite wrażenie. Pod stopami kilkadziesiąt metrów pustki, a poniżej piana rzeki. Nurt jest tak szybki, że nie utrzymałbym się nawet sekundy gdybym stanął w tej kipieli. Więc wolę nie stawać. Pierwszy most pokonuję z pewnym lękiem. Tym bardziej, że tu i ówdzie widzę już jak czas nadgryzł elementy mostu. Mosty budują Szwajcarzy. Do nich mam pełne zaufanie, ale pogoda tutaj jest nieobliczalna. Na pierwszym moście nie stoję zatem zbyt długo. Po takim mości idzie się jak po dużych żelkach owocowych – wszystko lekko się ugina i wyrzuca człowieka lekko do góry. Fajna sprawa. Tylko ta kipiel na dole.
My zachwycamy się naturą, a nasi dwaj nowi koledzy zachwycają się helikopterem, który ląduje przy samej naszej ścieżce. Choć muszę przyznać, że to ja podbiegłem żeby zrobić zdjęcie. Ale mi się nie podoba.
Wreszcie dochodzimy do Phading i nasi tragarze wybierają nam lodge. Wszystko tu opiera się na znajomościach (raczej w pozytywnym tego słowa znaczeniu), więc akceptujemy wybór. Pokój jest więcej niż spartański. Dwa łóżka i nic więcej. Wszystko ze sklejki, a wiatr aż hula w szparach. Ale jest czysto. Tknięty przeczuciem proszę jednak o pokazanie prysznica. Idziemy kilka minut kręcąc się po różnych korytarzach, aż wreszcie schodzimy na sam dół – widok jest przerażający i postanawiam odpuścić sobie dzisiaj kąpiel. W lodgy obowiązkowe Pringles i półki uginające się od alkoholu. Kto to kupuje? Bo jeszcze nikogo nie widziałem (i jak się okaże nie zobaczę). Czy takie jest wyobrażenie Nepalczyków o ludziach Zachodu?
Samo Phading jest podzielone krótkim mostem na starą i nową część. Nowa (bliżej Lukli) to głównie nowsze lodge – część turystyczna. Stara część to naprawdę stare chaty – powiedzmy stare miasto. Różnica jest ogromna.
Idąc do Phading nie sposób ominąć małej wiosko o swojsko brzmiącej nazwie Ghat. To co tą wioskę wyróżnia wśród innych jest szereg kamieni modlitewnych – robi to niesamowite wrażenie. Kamienie są pomalowane m.in. na żółto czy na niebiesko, a wokół nich łopoczą na wietrze kolorowe flagi. Niemi świadkowie podboju Himalajów. Szkoda tylko, że mniej zdobywców przechodziło obok nich w drodze powrotnej niż w drodze na szczyty.
Po zasłużonym odpoczynku 🙂 postanawiamy gdzieś pofocić. Po przeprawie przez most nad Dudh Koshi nasze zainteresowanie wzbudza drogowskaz – Rimijung Gompa -20 min. No to ruszamy. Owe 20 minut zamienia się w 40 min. Ostrego wchodzenia pod górę. Aż się kolana pod nami uginają. I gdyby chociaż ciut miękkiego światła. Ale gdzie tam – wszędzie chmury. Prawdziwa jesień. Tylko żółtych liści brak. Wreszcie dochodzimy (to sformułowanie będzie nam towarzyszyć ciągle i będzie najbardziej oczekiwane każdego dnia). Klasztor pustawy – nikogo nie ma, ale jakoś nie jesteśmy skorzy wchodzić do środka. Zostajemy zatem na zewnątrz. Mam takie wrażenie jakbym w tym miejscu zrobił bardzo dużo zdjęć. Na slajdach są natomiast tylko dwa. Musiało być zatem ciut niefotogenicznie, choć panorama na wioskę i dolinę była ładna. Tylko tego światła brak jakoś. W tym tempie to przywiozę większość rolek z powrotem do domu. Ścieżka prowadzi też do odległego szczytu trekkingowego -wycieczka na cały dzień. Być może zamiast zostawać w Lukli po przylocie warto dojść do Phading (niżej) i następnego dnia wybrać się na ten szczyt dla aklimatyzacji.
O dziwo szlaki są puste. Spotykamy bardzo niewielu trekkerów, a w naszej lodgy jest tylko dwójka Czechów. Nie wiem z czego to wynika, gdyż samoloty były pełne. Trochę ludzi schodzi z gór. Nie żebym narzekał.
Tak się zastanawiam co będzie tutaj za 15 lat. Czy turyści zmienią to miejsce (już zmienili). Czy w każdym domu będzie prąd i toaleta? Ciepła woda z rury? Pewnie dużo zależy od nich samych. Od Kathmandu to tylko godzina lotu, ale mam wrażenie jakby to były lata świetlne.
Zasypiam snem sprawiedliwie zmęczonego :-).
Dzień piąty (wersja alternatywna Michała)
Pierwszy dzień podróży. Nie wiadomo jak będzie. Za ciężko, za lekko. Warto czynić aby wesoło. Przy wyjściu z Lukli, na posterunku wiszą karteczki, podobne wisiały w banku: „Loose wealth is nothing, loose hearth is something, loose character is everything”. Do dzisiaj żałuje, ze nie zanotowałem pozostałych.
Pierwszy raz podróżuje z tragarzami, ludźmi całkowicie mi obcymi, oddzielonymi, było nie było, poważnymi barierami – kulturową, językową, a mimo to będącymi częścią naszej małej grupy. Napotykam zatem na problem. Jak się z nimi porozumieć? Jak traktować? Jakie relacje budować?
Droga krótka, ale dość męcząca. Okazało się po niewczasie, że lepiej zrobilibyśmy nie zostając pierwszego dnia w Lukli ale od razu uderzając do Phakding a potem do Mojo. Lepsze widoki, lepsza aklimatyzacja. A tak lądujemy w Zielonym Zajeździe, gdzie prysznic jest tylko dla odważnych, ale jem najlepszego jak się poźniej okazało Daal Bhata.
Udało mi się namówić Łukasza na krótką wycieczkę, jak się okazało dobrą niestety jedynie z punktu widzenia rozwijania sprawności fizycznej. Brak słońca lekko przygnębiający. Trochę wyżej nawet przez chwilę był zasięg na komórce, ale taki raczej „udawany”:)
Co do zmian i turystów to po drodze do Phakding mija się pensjonacik z prawdziwego zdarzenie, gdzie turyści są dowożeni helikopterami. Wiatr hula za szybami, ale sen wyśmienity mimo, że w śpiworze za ciepło.