Dzień ósmy (Namche Bazaar – Tengboche)
Zmierzamy do Tengboche, wedle opowieści jest to jeden z lepszych punktów widokowych w tej części Khumbu. Mamy wątpliwości, zwłaszcza, że pierwszy odcinek drogi to marzenie fotografa kształtek aluminiowych – białe tło i światło rozproszone do granic przyzwoitości. Oczywiście jak mawia Kajko nie ma takich warunków, których nie poprawiłaby naga modelka, ale tu niestety wychodzą na jaw pierwsze przeoczenia podczas pakowania.
Łukasz odmawia robienia na zastępstwo i oddaje się fotografii przyrodniczej w jej pierwotnej formie i wypięty na szlak i przechodzących trekkerów uwiecznia kozice.
Na miejscu nadal chmury, ale jest Gompa. W środku mnisi z mrówczą cierpliwością sypią mandale, zbierając przy okazji datki. Zostajemy na pierwszej części ceremonii, dostępnej dla turystów. Robię zdjęcie swoich skarpet, udane.
Jest Internet, z którego nie mam cierpliwości korzystać i cukiernia, która wybitnie poprawia nam humor. Poznajemy też kobietę, która czeka na powrót swojej grupy po urazie pleców i Hindusa, który odłączył się od przyjaciół bo za nimi nie nadążał. Można podróżować na wiele sposobów, ale zostawianie słabszych i wolniejszych to jeden z mniej chwalebnych. Rozmawiam z nim chwilę przy iluzorycznym i nie dającym wiele nadziei na zmianę pogody świetle gwiazd. Kolejna już osoba, która uznaje za swój cel dotrzeć do Everest Base Camp. Postanawiam wyznaczać sobie cele bardziej związane z ciastem czekoladowym.
Dzień ósmy (wersja alternatywna Łukasza)
Michał wręcz biega po tych górach w swojej części, więc napiszę trochę więcej o samej drodze do Tengboche.
Poranek nie jest zachęcający – ze snu budzi mnie warkot mojego budzika – lekko podnoszę swoją głowę i z przekleństwem na ustach kładę się spać. Pomimo wczesnej godziny (5.40) już wiem, że wschodu nie będzie i Słońce pozostanie za chmurami. Mam wielką nadzieję, że Słońce się nad nami wreszcie zlituje, a chmury podniosą się wystarczająco wysoko. W końcu przelecieliśmy ładne kilka tysięcy kilometrów, a wszystko po to, aby zrobić kilka dobrych zdjęć.
Z niejakim ociąganiem ruszamy do Tengboche – wszakże wiemy doskonale, że Namche Bazaar to ostatni cywilizacyjny przyczułek w tym rejonie świata, a później będzie coraz gorzej.
Początkowo droga wcale nie przypomina górskiego szlaku – jest szeroka niczym porządna wiejska droga i lekko wspina się pod górę. Co prawda można w każdej chwili się z niej sturlać kilkaset metrów w dół, ale nic to dla śmiałków :-). Jest zimno co zmusza nas do szybkiego marszu. Chmury ciągle wiszą nam nad głowami. Wygląda to niesamowicie – mam wrażenie, że tuż za granicą chmur jest inny świat (być może z „Mgły” Stephana Kinga :-). Z braku Słońca i krajobrazów uwziąłem się na kozice, które niezrażone naszą obecnością dostojnie siedzą sobie na skałach. Tu wychodzą braki sprzętowe – 300 mm obiektyw okazuje się zbyt krótki, a podejście bliżej oznacza wezwaniem helikoptera ratunkowego z czarnym workiem.
Gdzieś pod nami przelewają się masy rzeki Dudi Kosi. Niestety, aby osiągnąć nasz dzisiejszy cel musimy zejść te kilkaset metrów w dół, a później ostro podejść pod górę. Nie napawa nas to optymizmem, tym bardziej, że sprzęt ciąży nam na plecach. Ach, jakżeby chciało się przerzucić chociaż kilka obiektywów na barki naszych tragarzy :-). Mijamy niewielkie wioski i pojedyncze chałupy – wszędzie spotykamy dzieci, które oczywiście mają wielki fun z turystów. W jednej z takich wiosek „wypstrykałem” na dzieciaki prawie całą rolkę slajdu – ale pozy i miny były tak niesamowite, że nie mogłem się powstrzymać. I jak chętnie pozowały do aparatu.
Dochodzimy do młynków modlitewnych napędzanych wodą ze strumienia – pech chciał, że wody w strumieniu zabrakło i młynki się nie kręcą. Szkoda – miałem w głowie kilka ujęć.
Na drodze widoczne są też kosze na śmieci. Cel szczytny – ograniczyć liczbę śmieci w parku. Jak wynika jednak z moich obserwacji powyższy cel nie obowiązuje jednak samych Nepalczyków, którzy wyrzucają śmieci wszędzie tylko nie do koszy. Będą jeszcze tego żałować. Zastanawiam się też co się dzieje z całymi tymi śmieciami w wyższych partiach gór? Czy są jakoś znoszone w dół, czy też zakopywane? Wiadomo, że prowadzenie lodgy musi wiązać się z produkcją góry śmieci.
Po młynkach nie czas już na głębsze myślenie – zaczyna się podejście i trzeba się na nim skupić, aby zminimalizować wysiłek energetyczny. A wiadomo, ile mózg zjada energii podczas myślenia :-). Wyłączam więc wszystkie komórki poza tą przysłowiową jedną i mozolnie pnę się do góry. Po bagatela dwóch godzinach podejścia otwiera się przed nami widok wioski Tengboche. Wreszcie, bo plecy już ostro łupią.
Wioska jest zbudowana na zasadzie placu otoczonego kilkoma budynkami – plac jest całkiem spory, a budynków niewiele, są za to przybytki cywilizacji z najprawdziwszą cukiernią, która odgrywa rolę lokalnego miejsca spotkań. Podają tam przepyszne ciastka. Najważniejszym budynkiem wioski jest oczywiście Gompa – podobno największa w Nepalu. Spłonęła już trzy razy, ale za każdym razem zostało odbudowana. Sama wioska mnie jednak mocno rozczarowuje – być może to wpływ wiszących chmur, braku światła i sączącego się z nieba deszczu. Wszystko spowija mgła, a na horyzoncie nawet nie majaczy jakakolwiek góra. Ogarnia mnie niesamowita apatia i mam objawy depresji pogodowej. Jestem nieziemsko wkurzony i coś tam mamroczę w kierunku wiadomo kogo. Teraz to brzmi zabawnie, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Obawiałem się bowiem, że taka będzie cała nasza wyprawa.
Meldujemy się w lodgy należącej do klasztoru – pokoik wygląda niczym mnisia cela – tak 2,5mx2. Jest oczywiście zimno.
Niczym prawdziwi turyści po zrzuceniu z siebie plecaków idziemy do klasztoru. Tam jestem świadkiem (po raz pierwszy w życiu) układania (usypywania?) mandali. Robota niesamowicie misterna, przy której pracuje czterech mnichów. Salę wypełnia zgrzyt metalu – mandale usypuje się bowiem w ten sposób, że do metalowego zwężającego się rożka wsypuje się barwny proszek (piasek) i następnie pocierając ten rożek wprawa się go w drgania; w efekcie ziarenka pisku wypadają z rożka. W rękach mnicha taki rożek to bardzo wydajne narzędzie (odgłos usypywania mandali jest dostępny pod tym linkiem). Nie trudno sobie wyobrazić jak duży musi być nakład pracy przy tworzeniu takiej mandali skoro mieni się ona dziesiątkami kolorów i ma średnicę jednego metra.
Okazuje się, że o godzinie 15 ma rozpocząć się ceremonia modlitewna dostępna dla turystów. Zasiadamy zatem na podłodze i wraz z dziesiątką innych turystów przyglądamy się modlącym się mnichom. Odgłosy mnichów powtarzających modlitwę jak mantrę potrafią wprawić człowieka w stan zawieszenia, gdzieś na granicy nieba i ziemi. Uczucie niesamowite.
Resztki dnia wypełniają nam słodkości z cukierni i gra w karty. Na noc zaszywamy się w nasze ciepłe śpiwory – staram się nie wyściubiać nawet nosa spoza ochronnej warstwy puchu.