Długo oddajemy się objęciom Morfeusza, więc wstajemy ostatni. Nie musimy się jednak nigdzie spieszyć – Gokyo jest już bowiem całkiem blisko. Po śniadaniu czas na sesję z banerem sponsora – jest dużo śmiechu, gdyż korzystamy ze statystów – tragarzy i jaka.
Do Gokyo mamy 3 godziny marszu. Krajobraz zmienia się całkowicie – dużo głazów, ścieżki często wykute w schodach, po których rozlewają się strumienie. Łatwo można spaść do przepływającej poniżej rzeki. Sprawę komplikują oblodzone mostki tuż za No. Idziemy ostrożnie. Trekkerów i tragarzy o wiele więcej (dochodzimy bowiem do głównego traktu). Zaczyna być czasami tłoczno, a na co bardziej eksponowanych stanowiskach – tworzą się nawet korki.

Rejon Gokyo to przede wszystkim polodowcowe turkusowe jeziorka. Gdy dochodzimy do pierwszego z nich, naszym oczom ukazuje się płaska tafla turkusowej wody czystej jak łza. Wokół brzegów widać setki małych kamiennych ułożonych w stosy. Turkus wręcz ożywia okolice jeziorka. Wszędzie widać bliki od Słońca. Od razu robi się cieplej. Pomimo zmęczenie czuję przypływ nowych sił. Tuż przed samym miasteczkiem doganiam naszych Słoweńskich znajomych, z którymi rozmawiam o fotografii.
Lodga wybrana przez Karmę i Krisznę jest bardzo ładna i przytulna. Wreszcie prawdziwy solidny budynek :-). Po przybyciu czas na pranie i porządki. Dzisiaj totalne lenistwo – nigdzie nie musimy już iść. Dzwonię do swojej ukochanej Żony. Pomimo bardzo słabego połączenia satelitarnego udaje mi się z nią porozmawiać. Wiele to dla mnie znaczy. Tak się tylko zastanawiam, jak to było w początkowych czasach eksploracji, gdy nie było telefonów, a wyprawy trwały o wiele dłużej niż obecnie.

Gokyo to taka mała miejscowość – kilka lodgy schowanych za moreną lodowca i przycupniętych nad brzegiem jeziorka. Wszędzie powyżej wznoszą się wysokie góry, a za moreną huczy lodowiec. Nad jeziorem wznoszą się dwa ośnieżone szczyty – widok jest bajeczny szczególnie przy spokojnej wodzie.
Całą resztę dnia wypoczywamy. Słońce grzeje, więc w jadalni jest bardzo miło i przyjemnie. Tuż przed zachodem Słońca wspinamy się na morenę lodowca. Cel oczywisty – zachód i wysokie góry. Na morenie odgłosy wydawane przez lodowiec są bardziej wyraźne. Lodowiec przemawia do nas swoim własnym językiem. Budzi respekt. Na szarej pokrytej kamieniami pokrywie lodowca widać szereg szczelin i małe turkusowe oczka wodne. Zachód jest bardzo udany – szczyty mienią się na czerwono. Wśród nich dominuje oczywiście Cho Yo. Sprzęt budzi zaciekawienie Włochów, więc poza robieniem zdjęć mam też wykład o zastosowaniu filtra polaryzacyjnego :-). Zachód nie kończy naszej dzisiejszej przygody z fotografią – po kolacji urzeka nas bowiem gwieździste niebo i czym prędzej udajemy się nad jeziorko robić zdjęcia. Wytrzymujemy godzinę. Później spać. I tak kończy się kolejny dzień.

Dzień osiemnasty (wersja alternatywna Michała)
Rano – duuużo radości z jakami i tragarzami:) Te pierwsze znajdują zdecydowanie mniej zrozumienia dla naszych wysiłków. Nie dość, że maja po kilkadziesiąt kilo ładunku to jeszcze dwóch białasów znajduje dziwne upodobanie w przyczepianiu im białych płacht na rogi….
Droga do Gokyo w słońcu i trzeba przyznać w dość sporym tłoku. Wreszcie nad trzecim jeziorem ukazuje się nam cel podróży.

Muszę przyznać, że warunki były bardziej niż komfortowe. Prysznic wziąłem w pełni słońca. Nepalczycy trochę się dziwili, dlaczego tak krótko tam byłem i tak mało wody zużyłem, ale znać przyzwyczajeni byli do wielbicieli higieny pokroju Łukasza 🙂
Nie żałuje, że dałem się namówić na wejście na morenę lodowca. Ngozumpa przepięknie się prezentował, a o zachodzie słychać było trzaski i plusk spadających do wody brył lodu. Łukasz wykorzystywał każdą okazję, aby edukować właścicieli cyfrówek, spokojny o to, że i tak ma większy obiektyw i filtry 😀
W lodgy jak zwykle Słoweńcy:)