Dzień jedenasty (Chuckung)
Michał nadal odpoczywa, więc na wschód wstaję sam i ruszam ostro pod górę. Jestem bardzo zmęczony wczorajszym dniem, na dodatek nie zabrałem kurtki tylko softshell. Na górze strasznie wieje. Marznę okrutnie. Próby schowania się za skałami nic nie dają, wiatr wieje bowiem ze wszystkich kierunków. Nie poddaje się jednak i wyczekując wschodu wytrzymuję pełną godzinę. Oczywiście Pani Natura nie potrafiła docenić moich wysiłków i chmury nie odpuściły. Zmarznięty wracam do naszej lodgy.
Budzę Michała, który po przespanej nocy czuje się już znacznie lepiej i idę ponownie spróbować dodzwonić się do ukochanej Żony. Do telefonu mam ok. 10 min na szczęście w dół (gorzej będzie z powrotem, ale o tym na razie nie myślę :-). Po wielu próbach – bingo. Wreszcie słyszę głos mojej Żony i ogarnia mnie wielka radość. Dzień od razu nabiera kolorytu :-).
Po pożywnym śniadaniu (francuskie tosty na jajku) ruszamy do Chuckung. Od wioski dzielą nas jedynie dwie godziny drogi. Na szczęście droga nie jest zbyt ostra – w zasadzie wznosi się łagodnie, co zapewnia nam wytchnienie i odciąża nasze sterane już nogi. Większość trekkerów, którzy wędrują do bazy pod Mt. Everestem nie dociera do Chuckung. Wędrują tu głównie trekkerzy, który następnie wspinają się na Imja Tse. Początkowo także i my mieliśmy w planie wspiąć się na ten sześciotysięcznik (6189 m), ale zmieniły się zasady przyznawania zezwoleń. Teraz nie wystarczy już wykupić samego permitu – trzeba jeszcze przyłączyć się do wyprawy z kucharzem, sidarem i wieloma innymi „cywilizacyjnymi” wynalazkami. Tym samym koszt takiej wyprawy wzrasta do ok. 1000 USD. Szkoda. Mam jednak zamiar powrócić kiedyś pod ten szczyt.
Pogoda jest doskonała do czarno-białej fotografii – bezpośredniego słońca nie ma, a nisko wiszące chmury działają niczym filtr zmiękczający. Do aparatu ładuje zatem czarno-biały slajd Agfa Scala i wędrując po pagórkach w kierunku Chuckung oddaje się swojemu hobby.
Po trzech godzinach udaje nam się wreszcie dotrzeć do wioski. Lodgy nie zbyt dużo, ale na szczęście dostajemy jeden malutki pokój w jednej z ostatnich lodgy w wiosce. Jest bardzo zimno. Przez wszechobecne chmury zaczyna się przedzierać słońce, wiec nastrój nam się poprawia. Jednak widok słońca i poczucie ciepłych promieni na twarzy jest niesamowicie ważny w tych surowych warunkach.
Po godzinnym odpoczynku postanawiamy ruszyć na okoliczny szczyt – Chuckung Ri, który wznosi się na wysokość 5550 m n.p.m. Ma to być najwyższy szczyt zdobyty podczas naszej wyprawy. Dwa pozostałe (Kala Pathar i Gokyo Ri) są nieco niższe. Ruszamy. Na wszystkich zdjęciach, które widziałem w sieci, ten szczyt wyglądał bardzo płasko. Zapewne „odpowiada” za to szeroki kąt obiektywu, w rzeczywistości jednak droga jest bardzo długa, mozolna i wyczerpująca. Wysiłek po części rekompensują widoki na Lhotse Ri i okoliczne szczyty. Sam szczyt nie jest trudny – trudniejsze jest działanie na wysokości powyżej 5000 metrów, gdzie każdy nasz oddech dużo nas kosztuje. Na takich podejściach stosuję dopalacze – jest nim popularny snickers, po który zawsze mam świeży dopływ energii. Mocno wieje, ale softshell Milo sprawuje się znakomicie. W połowie drogi Michał postanawia jednak zawrócić – wysokość znowu daje o sobie znać. Po krótkiej naradzie ustalamy, że zejdzie w dół sam, a Karma i Krischna pójdą ze mną na szczyt. Kontynuujemy zatem podejście. Wyłączam się całkowicie, a moje myśli gdzieś błądzą. Na każdym pagórku myślę, że to już, ale na horyzoncie wyłania się kolejny pagórek i trzeba iść dalej. Nawet odechciewa mi się robić jakiekolwiek zdjęcia. Dochodzimy wreszcie do siodła, które oddziela Chuckung Ri od szczytu Chuckung (5883 m n.p.m.). Po 10 minutach wspinaczki granią jestem docieram wreszcie na szczyt. Przede mną i za mną rozpościerają się widoki, które zapierają mi oddech. Nad wszystkim góruje Lhotse, u dołu którego rozlewa się lodowiec. Widać tez doskonale jeziora lodowcowe, Ama Dabla i Imja Tse. Niestety nadchodzą chmury i wzmaga się wiatr. Po kilkudziesięciu minutach na szczycie ruszamy w dół. Żałuję teraz tego bardzo mocno – trzeba bowiem było zostać i poczekać na zachód słońca, a w międzyczasie wejść na pobliski Chuckung. Mądry Polak po szkodzie ;-(. Trzeba będzie to naprawić przy kolejnym trekingu. Przestraszyły mnie jednak warunki panujące na górze i perspektywa nocnego zejścia (później zmieniłem już swoje podejście do tematu). Karma zostaje ze mną, a Krischna zbiega w dół, aby dogonić Michała. Droga dłuży mi się niemiłosiernie. Dopiero teraz widać, że jest bardzo długa. Samo wejście zabrało mi 3h.
Po powrocie marzę o gorącym prysznicu. Postanawiam marzenia spełnić. Za kabinę prysznicową robi przewiewny namiot. Dostaję wiadro gorącej wody i prawie w biegu biorę prysznic. Warunki nie sprzyjają kontemplacji, tym bardziej, że w namiocie temperatura jest równa tej na zewnątrz.
Znowu nie ma żadnych szansa na zachód słońca – z dołu doliny napierają chmury. Zauważamy już tą prawidłowość – wygląda na to, że na zachód słońca trzeba się wywindować jak najwyżej. Znowu oddajemy się wieczornym zajęciom – jedzeniu, czytaniu książek i graniu w karty. Obserwuje trekkerów – każdy jest zatopiony w swoim własnym świecie. Konwersacja się nie klei. W lodgy spotykamy naszych Niemców z Dingboche – okazuje się, że jutro ruszają na podbój Imja Tse. Mój podziw budzi to, że większość z nich ma powyżej 50-ciu lat. A mimo to wyglądają na bardzo sprawnych. Po południu ćwiczyli na okolicznych wzgórzach posługiwania się uprzężą. Co ważne, w naszej lodgy można wynająć cały sprzęt potrzebny do wspinaczki. Wysokość i trudne warunki dają się jednak i im we znaki ponieważ dwójka z nich musi zejść w dół i zrezygnować ze zdobycia szczytu.
Jedzenie stanowi istotną część każdego dnia, stąd też może kilka słów o naszych posiłkach. O dziwo, pomimo dużego wysiłku fizycznego nasz organizm wcale nie dopomina się kilogramów jedzenia. Budzi to nasze duże zdziwienie. W zasadzie rano jemy śniadanie, niezbyt pożywne, a następny posiłek wypada dopiero wieczorem, po dniu pełnym przygód. Oczywiście taki układ wynika z faktu, iż po drodze często nie ma się gdzie zatrzymać na dodatkowy posiłek. Nawet jednak, gdy taka możliwość istnieje nie korzystamy z niej, gdyż nie jesteśmy głodni. Chudniemy za to w oczach. Pod koniec wyprawy okazało się, że taki trekking to doskonała forma odchudzania się. Zrzuciłem 10 kilogramów i to bez większych wyrzeczeń w jedzeniu, jadłem bowiem tyle ile chciałem :-). Co do wyboru, to w niektórych lodgach menu prezentowało się całkiem nieźle. Ogólnie makarony, ziemniaki i jajka w najróżniejszych postaciach. Jest też trochę warzyw, a w niektórych lodgach można było dostać również pizzę. Jeśli chodzi o napoje, to króluje oczywiście herbata podawana w wielkich termosach oraz gorące napoje typu „oranżada w proszku”. Da się przeżyć :-).
Dzisiaj śpię bardzo źle. Jest bardzo zimno, kręcę się i budzę nieustannie. Ogólnie dramat.
Dzień jedenasty (wersja alternatywna Michała)
Czuję się znacznie lepiej. Na śniadaniu okazuję się, że „Mars Roll” to zgodnie z przewidywaniami batonik zawinięty w ciasto i upieczony. Ciekawe:) Jeśli chodzi o naszych zachodnich sąsiadów to palmę pierwszeństwa jeśli chodzi o zjadanie ziemniaków trzeba im oddać.
Do Chukung warto jest wyruszyć jak najwcześniej i puścić kogoś przodem – czasami, kiedy jest sezon na Island Peak ciężko znaleźć miejsce na nocleg. Nam się akurat udało choć nie bez trudności.
Wybrałem się z Łukaszem na Chukung Ri ale już po pierwszych 100 metrach wysokości wiedziałem, że lekko nie będzie. Z każdym krokiem nasilający się ból głowy, nic przyjemnego i w końcu musiałem spasować. Usiadłem, a reszta poszła dalej. Potem samotny powrót – w pewnej chwili przepływają chmury zapewniając mi przynajmniej piękne widoki. Już niedaleko Chukung zatrzymuje się zrobić parę zdjęć i pozbierać co ciekawsze kamyki. Dogania mnie Krischna, jak się okazuje człowiek o stalowych kolanach, bo myślę, że zbiegnięcie z tej wysokości przeciętnego Europejczyka by raczej zabiło…
Według naszych tragarzy najlepszym lekarstwem na takie dolegliwości jest zupa czosnkowa. Zamawiam i dostaje zupę/krem, w którym znalazło się z ćwierć kilo startego czosnku (pływają długie nitki). Niewątpliwie smaczna, niewątpliwie zabójcza dla wszelkich bakterii, żołądka a i obawiam się mojego współlokatora:) Prysznic w padającym śniegu pod namiotem jest niezapomnianym przeżyciem, szczególnie z uwagi na komiczny szacunek jaki mają miejscowi dla naszych poczynań:)