Postanawiamy zmienić plany i zamiast spędzić dzień aklimatyzacyjny w Tengboche, idziemy dalej do Dingboche, gdzie kolejny dzień spędzimy na aklimatyzacji. Czujemy się bardzo dobrze, więc nie widzimy sensu, aby zostawać na niższej wysokości pod chmurami. Takie rozwiązanie zapewni nam lepsza aklimatyzację na wysokości 4200/4300 m. No i mamy wielką nadzieję, że wreszcie wyjdziemy z chmur.
Natura jakby czytała nam w myślach ponieważ zaraz po wschodzie tu i ówdzie otwiera się w chmurach okno i widać już Górę Gór i inne fantastyczne widoki. Światło jest niczego sobie i po raz pierwszy od wyjazdu z Kathmandu jestem zadowolony i zaczynam wierzyć w fotograficzne powodzenie naszej wyprawy. Kolorystyka jest cudowna – od bijących w oczy białych stoków pokrytych śniegiem, do szarości pionowych ścian, niebieskości chmur i cieni i tęczy kolorów na klasztorze. Niejako to przeczuwając wstałem wcześnie rano nie bacząc na chmury. Michał początkowo nie daje się wyciągnąć, ale jak podekscytowany pukam w okno zachęcając go do wyjścia pojawia się na wzgórzach po kilku minutach. Także inny trekerzy wylegają przed lodge i podziwiają piękne widoki. Wieść niesie, że dzień wcześniej był piękny wchód słońca. Po raz pierwszy widzę skrawki Mt. Everest i Lhotse i pomimo braku dużej części obrazu (chmury) czuję potęgę tych gór, a ich pionowe ściany dają mi poczucie odwagi jaka musi tkwić w himalaistach porywających się na te szczyty. Do wierzchołków jest prawie 5 km. W pionie. Trudna do wyobrażenia wysokość. Niewyobrażalna. Jak w ogóle można się tam wspiąć!?
Po porannym spektaklu czas na śniadanie i znowu w drogę. Dzisiaj nie będzie stromo – powoli zyskujemy wysokość. Idzie się zatem bardzo miło, słoneczko od czasu do czasu mocno przygrzewa (softshell Milo bardzo dobrze się sprawuje w taką pogodę), wieje lekki wietrzyk, a od czasu do czasu zza chmur wyglądają szczyty już tak nie odległych gór. Tak jakby sprawdzały jak sobie dajemy radę i czy już zawróciliśmy z obranej drogi. Po drodze mijamy obeliski upamiętniające, tych, którzy również szli tą samą drogą co my, ale którym nie dane było już nią wrócić. Śmierć nie zbierała wcale żniwa na najwyższych szczytach. Dużo Koreańczyków i to w latach 90-tych. Trochę to przygnębiające, że ci ludzie musieli oddać to co mieli najcenniejszego, aby móc dotknąć tych gór.
Na szlaku mijamy wioskę Pengbocze – warto przejść wioskę bez odpoczynku i ten zafundować sobie już po przejściu strumienia, przy lokalnej stupie. Widoki stamtąd są o niebo lepsze niż z samej wioski. Kriszna skądś wywrzaskuje dwie herbaty – takiej jeszcze nie piłem (lokalna). Ma całkowicie inny smak i jestem bliski jej wyplucia. Jakoś mi nie podeszła, Michałowi również nie. Kilka zdjęć z dzieciakami i nogi niosą nas dalej :-).
Po kolejnych godzinach i fotografowaniu kozic na stokach docieramy wreszcie do celu. Wioska Dengboche prezentuje się okazale z okolicznych wzgórz, ale jako to bywa do naszej lody wcześniej wybranej przez tragarzy jest jeszcze spora odległość. Wreszcie docieramy do celu dnia dzisiejszego – lodga jest z widokiem na Ama Dablan. Jakby na zawołanie ten piękny szczyt wychyla się z zza chmur. Zapowiada się ciekawie – pogoda się znacznie poprawiła i depresja dnia poprzedniego gdzieś jakby znika. Czuję się bardzo dobrze, a mój organizm już całkowicie przestawił się i na wysiłek, i na lokalne jedzenie i na ciągłą walkę z samym sobą.
Teraz może parę słów o lodgach, gdzie jakby nie było spędzamy trochę czasu. Najczęściej jest to skrzyżowanie kamiennej podmurówki (choć nie zawsze), sklejki, która pełni funkcję ścian i dużej ilości folii ;-). Same pokoje są bardzo malutkie – ot wystarczy miejsca na dwa wąskie łóżka i trochę miejsca na plecaki. Nie za dużo i nie za mało. W oknach pojedyncze szyby. Wiatr hula między szparami, które w niektórych miejscach (zwłaszcza wyżej) osiągają szerokość pięści. Temperatura dodatnia – tak w okolicach kilku stopni Celsjusza, ale to też zależy od danej nocy (bezchmurne są lodowato zimne) i siły wiatru. Często zdarzało się, że temperatura spadała poniżej zera, a nasza woda w bukłakach po prostu zamarzała. Ogólnie jednak taki pokój to dla nas oaza wytchnienia i miejsce gdzie możemy chwilę odpocząć. Powyżej 4000 m n.p.m. prądu nie ma – dobrze jak jest gwóźdź na ubrania. Po kilku dniach zauważyliśmy, że cały region Mt. Everestu zaopatruje się chyba u jednego producenta sklejki :- ). Oczywiście prawie każdy element lody (poza kamieniami) został tu przyniesiony z dołu przez tragarzy. W swoim czasie minęliśmy jednego, który niósł sklejkę na ściany – dobrze że szedł z wiatrem, gdyż sklejka niesiona na plecach działała jak żagiel. Wolę nie myśleć co by się z nim stało przy zmianie kierunku wiatru.
Oczywiście łazienek z prawdziwego zdarzenia nie ma – myjemy się często na zewnątrz, choć czasami jest to trudne, gdyż woda w wystawionych przez gospodarzy zbiornikach jest zamarznięta na kość i zapewne przyznacie sami, że trudno jest płukać usta kawałkami lodu :-). Prawie każda lodga ma za to prysznic – czyli taką odseparowaną budkę (czasami podwiewany namiot), w którym można się rozebrać i polać ciepłą wodą zawzięcie się szorując. Temperatura jak na zewnątrz. Prysznic bierzemy co dwa dni – jest bowiem stosunkowo drogi, a poza tym każde mycie się w takich warunkach to igranie z ogniem – grypa jak nic na sam początek. Warunki prysznica zmuszają nas do ekspresowych kąpieli :-), choć czasami jest to utrudnione, gdy śnieg pada w środku namiotu, albo wszystkie rurki doprowadzające wodę są zamarznięte. Gorąca woda jest po kilku minutach letnia co także sprzyja prędkości szorowania :-). W wersjach „pro” pani gospodyni stoi na drabinie i na zawołanie oblewa delikwenta ciepła woda przez dach. Toalety to z kolei dziury w podłodze – często nie można się nawet wyprostować. Szczegóły pominę. Dość, że lodem równie trudno jest spłukiwać jak myć twarz :-). Centrum życia w lody to oczywiście jadalnia, która pełni jednocześnie funkcję pokoju dziennego oraz sypialni tragarzy. To w jadalni ustawiona jest koza, która wieczorem jest rozpalana przez gospodarzy plackami jakowego łajna. O dziwo nie czuć jakiegoś nieprzyjemnego zapachu. Koza daje trochę ciepła (trochę), bywało jednak i tak, że siedzieliśmy w naszych wspaniałych śpiworach żeby nie zamarznąć w oczekiwaniu na posiłek. Koza oczywiście nie jest szczelna i po kilku godzinach cała jadalnia jest w kłębach dymu. Ilość siedzących osób także robi swoje. Światła nie ma prawie wcale, albo jest takiej intensywności, że wprost go nie widać :-). Niemniej jednak jest to doskonałe miejsce na obserwowanie ludzi i to zarówno trekkerów jak i Nepalczyków.
W zasadzie nigdy (z jednym wyjątkiem) nie mieliśmy problemów ze znalezieniem miejsca do spania. Ale to po części zasługa nas samych – często Karma porzucał nasze towarzystwo i szedł szybciej (nie wiem doprawdy jak to robił), aby znaleźć dla nas miejsce do spania. I to zawsze okazywało się strzałem w dziesiątkę kilka razy bowiem słyszeliśmy od trekkerów i od naszych towarzyszy, że w wiosce nie ma już miejsc do spania i zostaje spanie w jadalni, co nie było opcją komfortową. Tak więc warto wysłać kogoś do przodu szczególnie w najbardziej popularnych miejscach (np. Lobucze).
W Dingboche kończy się cywilizacja – nie ma Internetu, jest telefon satelitarny, który jak się okazało nie działał (pomimo wielu prób), a wodę gotuje się używając talerzy skupiających światło (czyli ekologicznie).
Niestety krótko po dotarciu do lody niebo nad nami zasnuwa się mgłą i chmurami i tyle widzieliśmy zachód słońca. O zdjęciach nawet nie myślę.
Wieczorem, przy kartach myślę o domu i swojej Żonie – już tęsknię.
Zasypiam z nadzieją na wschód.
Dzień dziewiąty (wersja alternatywna Michała)
Nareszcie! Pierwszy wschód. Po chwili robi się tłoczno, szczególnie przed lodgą. W koło dziesiątki ludzi spragnionych widoków i fotografujących na wszystkie strony. Jak zwykle odbiera to znaczną część przyjemności, chyba, że są to członkowie PGF-u oczywiście:). Mój aparat budzi zainteresowanie z uwagi na swoja antyczność.
Łukasz jest tak pochłonięty fotografowaniem, że nie zauważa mnie i tym bardziej nie reaguje na próby nawiązania dialogu…:)
Z kolejnego odcinka pamiętam, że największe wrażenie wywarły na mnie wiszące nad spienionymi potokami mosty ze sklejki i dzieci biegające bez śladów zmęczenia po stokach, gdzie my z Łukaszem ledwo byliśmy w stanie wejść:).