Dzień aklimatyzacyjny w Dingboche okazuje się doskonałym pomysłem. Okazuje się, że nie byłbym w stanie podejść dalej.
Rano Łukasz wyrzuca mnie z łóżka i okazuje się, że słusznie. Jest dość ciekawie, choć krótko. Niesamowicie niebieskie chmury (wyszły znakomicie, wbrew czarnowidztwu Łukasza…). Stoimy sobie na morenie, a w dole dzieci idą do szkoły oddalonej o odległość dla nas niewyobrażalną.
Po śniadaniu wycieczka do położonej dużo wyżej gompy. Po około 100 metrach zaczyna się ból głowy, chwilami potworny, ale powoli idę do góry. W połowie drogi zatrzymujemy się na sesję zdjęciową z banerem sponsora, dużo radości tak dla nas jak i dla towarzyszących nam Karmy i Krishny, spowodowanej wysiłkami przy montowaniu sprzętu i walką z blendą przy silnym wietrze :). Potem jednak trzeba znowu piąć się do góry, powoli krok za krokiem. Wreszcie jesteśmy – niesamowita, malutka pustelnia z dachem zbudowanym z łupków (popularna technika w tym regionie jednak nie chciałbym spać pod dachem, który waży tyle co taka konstrukcja). Chyba widać po mnie jak się czuję.
Schodzimy w dół, Łukasz i Krishna wędrują dalej granią do następnego punktu wycieczki, ja rezygnuję, a Kharma mi towarzyszy. Każdy krok odbija się echem w mojej głowie jakbym dostał łopatą w potylicę. Na dole jestem już tylko w stanie doczłapać się do łóżka, wziąć tabletkę przeciwbólową i położyć się spać. Trudno, straciłem szansę sfotografowania suszącej się na słońcu marchwi. Później okazało się, ze ubiegł mnie Łukasz:)
Wieczorem po raz kolejny umacniamy się w przekonaniu, że Niemcy jadają wyłącznie ziemniaki. Miłą grę w karty zakłócają tylko rozważania, czy będę w stanie iść jutro do Chuckung. Jeśli nadal będzie kiepsko, to i rozsądek i K&K zalecają abym został. Zobaczymy.
Dzień dziesiąty (wersja alternatywna Łukasza)
Nasze pobudki to dla nas ciężki chleb. Trzeba wstać ok. 5.30 i z ciepłego śpiwora od razu wskoczyć w temperaturę często bliską zeru. Można się domyślić, jaki szok przeżywa nasz organizm. W perspektywie na zewnątrz jest jeszcze zimniej i często po okolicznych wzgórzach hula wiatr, więc na piżamę narzucam spodnie polarowe, polar, softshell i kurtkę. Do tego rękawice, czapkę i kominiarkę oraz grubą warstwę kremu. Aby było łatwiej część tych rzeczy trzymam w śpiworze. Po kilku porankach wstawanie opanowałem już do perfekcji i całość zajmuje mi ok. 10 min :-).
Ten poranek nie zapowiadał się rewelacyjnie, ale udało nam się zrobić kilka zdjęć. Początkowo jest dużo chmur z lokalnymi dziurami postanawiam więc podejść trochę wyżej. Raptem 20 m w pionie, ale te 20 metrów prawie mnie wykańcza. Ogólnie chodzę z coraz większym wysiłkiem – oddycha się coraz trudniej, a sprzęt na plecach także robi swoje. Opłaciło się jednak i widoki były o wiele lepsze. Znaleźliśmy też lokalną stację meteorologiczną zasilaną energią słoneczną. Zapewne przez część dni nie działa z powodu braku słońca :-).
Dziś dzień aklimatyzacyjny więc nie musimy się nigdzie spieszyć. Wypogadza się. Pełni optymizmu ruszamy zatem na okoliczne wzgórza. Naszym celem jest dzisiaj niezamieszkała gompa Nagartsang, która wznosi się na wysokości ok. 4800 m n.p.m. W sumie mamy do pokonania ok. 400 m wysokości. Ścieżka widoczna wyłącznie przez naszych przewodników wije się ostro w górę. Widoki są przepiękne – Ama Dablan mamy prawie na wyciągnięcie ręki, gdzieś w oddali majaczy piękny Noo z bajeczną strukturą swojej białej ściany, jeszcze dalej – wierzchołek Makalu, piątej góry świata. Dolina Imja w kierunku Chuckung prezentuje się doskonale. Często odpoczywamy, ponieważ droga w górę jest naprawdę wymagająca, a nasze płuca nie nadążają.
Na sesji zdjęciowej okazuje się, że fotografia reklamowa jest naprawdę trudna. Rozwijamy banery – i stajemy w obliczu silnego wiatru. Po wielu próbach na „słupki” wykorzystujemy Karmę i Krischnę, którzy ze spokojem realizują powierzone im zadania :-).
Dochodzimy wreszcie do ścieżki wykutej w skale. Łatwo z niej spaść, więc idziemy bardzo ostrożnie. Zastanawiam się jak mnisi tutaj sobie radzą. Naprawdę wystarczy jeden nieostrożny krok i jest się kilkanaście metrów niżej poobijany przez skały ostre niczym świeżo naostrzone noże. Od tego wszystkiego kręci mi się w głowie. Po kilkunastu minutach docieramy wreszcie do gompy. Jest wciśnięta w skałę. Składa się z kilku luźno ze sobą połączonych budynków. Niestety wszystko jest zamknięte, ale całość robi dosyć przygnębiające wrażenie. Musi być tam niezwykle zimno, wilgotno i ciemno. Przypominają mi się budynki mnichów na wietrznej Skellig Michael w Irlandii. Nie wyobrażam sobie życia na tej małej wyspie pośród surowych skał i mroźnych powiewów z Ama Dablan, która wznosi się po drugiej stronie doliny. Wszystko trzeba tutaj wnieść na swoich własnych plecach ryzykując upadek. Być może wszystko rekompensują widoki. Góry z tego miejsca są niesamowicie majestatyczne i niewątpliwie służą medytacji. Chętnie zostałbym tutaj kilka dni. Po raz pierwszy mam wrażenie, że jesteśmy blisko dachu świata (powiedzmy, że na strychu :-).
Odpoczywamy i robimy zdjęcia (znowu reklamówki :-). Nagle zaniepokojony Krischna oznajmia mi swoją łamaną angielszczyzną, że z Michałem chyba jest coś nie tak. No i rzeczywiście – kompan leży i wygląda trochę bez życia. Diagnoza może być tylko jedna – choroba wysokościowa. Bez gadania postanawiamy schodzić w dół – oby szybciej stracić wysokość. Wybieramy inną drogę, aby było nieco łatwiej (choć dłużej). Schodząc granią Krischna pyta, czy nie chcemy trochę odejść w bok, aby zobaczyć dolinę w kierunku Lobuche. Wyrażam zainteresowanie, ale Michał ledwo idzie. Dzielimy się zatem na dwa zespoły – Karma eskortuje Michała w dół, ja z Krischną odbijamy w bok i zaczynamy znowu się wspinać. Mam wielką nadzieję, że w wiosce Michałowi ból głowy minie. Na szczęście mamy w zapasie kilka dni, które możemy poświęcić na dodatkową aklimatyzację. Codziennie wspomagamy się także lekami właśnie po to, aby choroba nas nie dopadał. Jak widać jednak nie zawsze jest to skuteczne. Po 10 minutach dochodzimy do celu. Trudno mi opisać widoki (powoli wyczerpuje mi się zasób słów). Tawoche (6542), Cholatse (6440) oraz Arakamtse (6423) górują nad wejściem do doliny niczym strażnicy strzegący największych skarbów. Tym skarbem jest oczywiście Najwyższy Szczyt, miejsce Bogów, który wznosi się gdzieś tam u końca doliny. W oddali doskonale widoczny jest też Lobuche, u stóp którego przycupnęła maleńka osada o tej samej nazwie. Dolina ciągnie się aż po sam horyzont, który zamykają szczyty pokryte śniegiem. Siedzimy i kontemplujemy widoki. Nie trzeba jakichkolwiek słów. Powoli wracamy do Dingboche.
W naszym pokoju zastaję Michała – wygląda jakby właśnie umierał. Sugeruję mu połknąć połowę naszej apteczki i iść spać. To jedyne co można tutaj zrobić. Sam zabieram się za pranie w lokalnym strumieniu. Woda jest tak lodowata, że po chwili nie mogę już prawie ruszać palcami. Pranie przebiega zatem w ekspresowym tempie. Próbuję również dodzwonić się telefonem satelitarnym do mojej Żony, ale nic z tego. Satelity są chyba zbyt nisko i nie udaje mi się złapać żadnego sygnału. Słońce cały czas mocno grzeje, wyciągam się zatem niczym jaszczurka na kamieniach i zażywam słonecznej kąpieli. Od czasu do czasu za pomocą długiej lufy oglądam sobie Ama Dablan i pomniejsze szczyty. Po kilkugodzinnym śnie Michał wygląda już trochę lepiej i tak też się czuje. To napawa optymizmem. Z zachodu nici – z dna doliny nadciągnęły już chmury i zasnuły całe niebo. Oddajemy się zatem jedzeniu. Gości niewielu – szczególnie brakuje Niemców i ich ziemniaczanych przyzwyczajeń :-). Wieczorem się pakujemy. Ledwo co wsunąłem się do śpiwora, zaraz zasypiam. Jestem nieludzko zmęczony.