Dzień dwunasty (Chuckung – aklimatyzacja)
Pierwszy z wielu Dni Zmiany Soczewek Łukasza. Tradycyjnie obchodzony szukaniem lustra i przyzwoitych warunków higienicznych:)
Po śniadaniu i fenomenalnym wschodzie słońca (na pewno Łukasz opisze go lepiej) wyruszamy na krótką wycieczkę w kierunku Island Peak. Cel – krótki pobyt na większej wysokości i parę zdjęć reklamowych. Zdecydowanie lepiej idzie się kiedy brak jest plecaka i perspektywy wielogodzinnego marszu. W pewnym momencie urządzamy nawet wyścigi 🙂 Nieodmiennie towarzyszy nam zapach czosnku, unoszący się przy najmniejszym nawet podmuchu wiatru. Źródło owego zapachu szybko zostaje zlokalizowane i przesunięte na koniec kolumny ku widocznej uldze Łukasza.
Usadawiamy się na szczycie moreny bocznej z widokiem na Imyotse – Island Peak. Zgodnie z nazwą wyłania się jako ciemna wyniosłość pośród morza lodu.
Nasi tragarze gawędzą ze świeżo spotkanym znajomym, na wijącej się dołem drodze przewijają się grupy wspinaczkowe zmierzające w kierunku szczytu, a my przystępujemy do leniwego fotografowania, mając nadzieję, że trud nie pójdzie na marne. Chłopaki ożywiają się jak zwykle w chwilach kiedy mają szansę pomachać blendą.
Po powrocie szybkie pranie i odrobina spokoju. Okazuje się, że drukowanie czterech stron książki na jednej stronie A4 mija się trochę z celem. Szkoda oczu. Wokoło przewijają się ludzie – tragarze, wędrowni sprzedawcy, turyści. Co ciekawe, ponownie zauważam, że w Nepalu widok samotnie podróżującej białej kobiety (z przewodnikiem lub bez) nie jest niczym szczególnym, a wręcz czasami mam wrażenie, że stanowią one główną grupę turystów:).
I nagle, zupełnie niespodziewanie zaczyna padać śnieg. I nie chce przestać. Więcej nawet – słychać grzmoty i Island Peak ogarnia burza śnieżna. Łukasz pada ofiarą przejętego od Nepalczyków zwyczaju potakiwania rozmówcy i tragarze są przekonani, że po raz pierwszy widzimy śnieg:). Pada aż do wieczora, kiedy to biały puch przykrywa wszystko klikucentymetrową warstwą. Dotyczy to również jaków, których wygląd zaczyna przypominać jako żywo historie o Yeti. Jako, że noc staje się w końcu księżycowa i bezchmurna wychodzimy na nocne zdjęcia na pobliski pagórek. Jest niesamowicie, niestety też zimno. Zrobienie kilku ekspozycji przy czasach powyżej 20 minut wystawia naszą wytrzymałość na ciężką próbę. Na szczęście tym razem nie słucham Łukasza opowiadającego o bezcelowości robienie zdjęć z księżycem i robię jedno ujęcie właśnie w ten sposób :). Okazuje się ponadto, że tzw. „celownik” sportowy w mojej Yashice, nie posiadając elementów optycznych doskonale nadaje się do kadrowania przy braku światła. Trzeba jedynie uważać, aby nie przymarznąć nosem do metalowej obudowy. Poza estetycznym wrażeniami, mamy okazję postraszyć mieszkańców lodgy – kiedy udają się do toalety przed snem z włączoną latarką z góry dobiega ich krzyk „Turn that off!!!” :).
Dzień dwunasty (wersja alternatywna Łukasza)
To co się działo o wschodzie trudno opisać. Był to jak na razie jeden z piękniejszych wschodów słońca jakie przeżyłem w górach. Ale po kolei. Obudziliśmy się trochę późno. Tym razem ubrałem się już w 5 minut i wręcz wbiegłem na okoliczne wzgórze (mały pagórek). Oby szybiec. W biegu rozkładałem statyw. Kosztowało mnie to tyle energii i wysiłku, że na górze prawie plułem krwią i nie mogłem się uspokoić przez dłuższy czas. Ręce mi drżały. Niepomny jednak na ograniczenia fizyczne po chwili cały sprzęt fotograficzny był już rozstawiony i zaczęły się polowania na kadry. Słońce właśnie gdzieś tam zaczęło się wychylać zza niewidocznego horyzontu (przesłaniały go góry) podświetlając granie górujących nad nami gór. Jest tak pięknie, że nie czuję wszechobecnego zimna, ani bólu w płucach. Za takie widoki jestem w stanie oddać bardzo dużo. Całe przedstawienie trwa tylko kilkanaście minut. Wystarczająco jednak długo, aby zrobić jedno dobre zdjęcie :-).
Te kilkanaście minut w okropnym zimnie daje mi nieźle w kość – po wschodzie wskakuję do śpiwora próbując się trochę ogrzać. Jest pioruńsko zimno, ale mam nadzieję, że słońce trochę zmniejszy tą temperaturę na naszą korzyść. Po lekkim śniadaniu postanawiamy pójść na moreny lodowca w kierunku Imja Tse. Dzień zapowiada się piękny – jest bardzo dużo słońca i mało chmur na niebie. Dzisiaj mamy w planie zdjęcia reklamowe. Dla lepszych widoków wdrapujemy się na jakąś małą górkę. I znów kilkadziesiąt metrów wysokości daje nam się nieźle we znaki. Może po prostu za szybko chodzimy w tych górach :-). Opłacało się jednak – widoki są przecudne. Góry prezentują się tak okazale, że mamy jej na wyciągnięcie ręki. Chciałoby się ich dotknąć i być tam na szczytach. Ach…
Pod nami biegnie droga do bazy pod Imja Tse. Ruch jak na św. Marcina w południe. Bardzo wielu tragarzy ze sprzętem wspinaczkowym, kilku trekkerów. Na wzgórzu spędzamy trochę czasu kontemplując po prostu widoki, robiąc zdjęcia i chłonąc atmosferę. Czas jednak wracać.
Nagłej zmiany pogody nic nie zapowiadało. Po prostu przyszła nagle duża chmura, która wychynęła gdzieś od strony. No i nagle zaczął sypać biały puch. Początkowo niewiele, ale z czasem coraz więcej. Miny mamy marsowe – obawiamy się, że opady będą tak duże, że spędzimy w Chuckung kilka dni. Martwię się także o nasz powrót do Dingboche po zamarzniętych i przykrytych śniegiem strumieniach i kamienia doliny. Nagle ciszę przerywa grzmot i rozpoczyna się najprawdziwsza burza. Grzmi gdzieś nad Ama Dablan i powiem jedynie, że nie chciałbym być gdzieś tam na grani w malutkim namiocie targanym porywistym wiatrem. Pada już kilka godzin i powoli cały świat zamienia się w śnieżną pustynię. Śnieg diametralnie zmienia całe otoczenie. Mam wrażenie jakbym przeniósł się całkowicie w inne miejsce dotychczas mi nie znane. Wszystko jest inne. jak to z Naturą bywa, nagle opady śniegu słabną, a nad wierzchołkami Lhotse szare niebo zaczyna się przejaśniać. Co ja mówię (piszę) – zaczyna płonąć czerwienią zachodzącego słońca, a wierzchołki szczytów są lekko skąpane w różowym świetle. Nasza reakcja jest natychmiastowa :-).
Przeciera się coraz bardziej. Nad Ama Dablan unosi się sierp Księżyca, który śnieżną krainę oświetla zimnym niebieskim światłem. Powoli pojawiają się gwiazdy. Nie muszę dodawać, że robi się coraz zimniej. Tego wieczoru jesteśmy jednak jakby bardziej niż zwykle odporni na zimno i zdjęcia trwają bardzo długo. Wreszcie idziemy na wzgórze nad wioską i fotografujemy gwiazdy nad szczytami. Trwa to ponad godzinę, a to już stanowczo za długo i dla nas i dla naszego sprzętu. Niebo poraża nas ilością gwiazd, a Droga Mleczna wygląda jak upstrzona nie setkami diamentów (tak jak to wygląda u nas), ale setkami tysięcy. Szkoda, że zimno nas wykańcza – mógłbym tu stać i stać zanurzając się w magię kosmosu. A tak trzeba wracać, ponieważ nawet pięć warstw ubrań nie potrafi nas ogrzać.
Czas opowiedzieć trochę o naszych dwóch towarzyszach podróży – Karmie i Krischnie. Są przyjaciółmi od dawna. Mają po 20 lat i ciągle się uczą. Aby jednak odciążyć trochę rodzinę przez kilka miesięcy pracują jako tragarze na trekkingach i wyprawach. Nepalski system szkolnictwa (przynajmniej w górach) bierze to pod uwagę i tak wyznacza wakacje, aby młodzież mogła pracować nie przerywając nauki. Z angielskim u chłopaków nie jest najlepiej, ale jakoś się porozumiewamy i możemy nawet porozmawiać na różne tematy.
Karma wygląda na starszego i bardziej doświadczonego w górach. I rzeczywiście tak jest – zdobył już kilka szczytów trekkingowych i w przyszłości chce iść w ślady ojca, który zdobył Mt. Everest i Cho Oyu oraz kilka niższych szczytów. Jest bardziej powściągliwy niż Krischna i jakby mniej radosny, choć potrafi się również śmiać :-). Jego siła wręcz mnie zdumiewa – niewątpliwie ma najcięższy plecak z nasz wszystkich. Znamienne jest to, że my z Michałem mamy łącznie zapewne 40 kg sprzętu, a oni tylko malutki plecaczek. I to na całą wyprawę! Karma jest strasznie małomówny i czasami siłą trzeba z niego wyciągać niektóre informacje. Z drugiej jednak strony jest bardzo miły i uczynny. Pełni rolę naszego przewodnika i człowieka od poruczeń specjalnych.
Z kolei Krischna to typ wielkiego podrywacza. Dosłownie wszędzie ma znajomych – spotykaliśmy ich w najbardziej dziwnych miejscach na szlaku. Zawsze w towarzystwie kobiet. Ma chyba cztery siostry, więc towarzystwo płci pięknej ma wpojone we krwi. Ciągle uśmiechnięty, skory do rozmów. Od czasu do czasu coś tam sobie podśpiewuje pod nosem. Bardzo uczynny (chyba jeszcze bardziej niż Karma)).