Oj. Pomysł dnia odpoczynku w Namche wydaje się coraz gorszy i gorszy. Musimy dzisiaj przejść drogę, którą poprzednio pokonywaliśmy w dwa dni. Boli:) I batony coraz droższe…a może to my mamy po prostu coraz mniej pieniędzy:).
Kiedy przechodzi ochota na wyciąganie aparatu znak to oczywisty, że należy zmienić klimat.
Spotykamy coraz to nowych znajomych Krishny, jego dwie siostry, a i Kharma wydaje się błądzić myślami. Pod koniec drogi obaj zrobili się wyraźnie weselsi i po raz pierwszy dali po sobie znać zmęczenie. Wreszcie Lukla, czas pożegnania z naszymi kompanami. Będziemy ich na pewno miło wspominać i mam nadzieję, że z wzajemnością.
Czego jak czego, ale zapobiegliwości nie można Łukaszowi odmówić. Namawia mnie na osobista wizytę w biurze odpowiedzialnym za rezerwacje biletów lotniczych. Idziemy, mimo że właściciele lodgy zarzekają się, iż wszystko załatwione. Ku naszemu zdziwieniu radzą nam stawić się na lotnisku o 6 rano. 5 godzin przed planowanym wylotem! Takiego okresu oczekiwania nie ma na największych i najbardziej zatłoczonych lotniskach, a do takich przeciec Lukla nie należy… Idziemy spać przewidując dantejskie sceny o poranku w tzw. „hali odlotów”…
Dzień dwudziesty trzeci (wersja alternatywna Łukasza)
Wczesna pobudka wyrywa nas z ciepłych objęć naszych śpiworów. Dzisiaj przed nami bardzo długa droga. Głównie w dół, ale żeby zejść trzeba też wejść. Ta maksyma ma nam towarzyszyć przez cały dzisiejszy dzień. Droga Namche Bazaar – Lukla to co najmniej 6 bite godzin marszu. Wcześniej tą samą odległość pokonywaliśmy w dwa dni. A trzeba się spieszyć, gdyż musimy jeszcze potwierdzić nasz samolot do Kathmandu. Po lekkim śniadaniu wrzucamy zatem nasze plecaki na plecy i ruszamy. Z łzą w oku żegnam się z Namche Bazaar. Z drugiej strony mam dosyć gór na pewien czas.
Szybko mijamy kolejne domostwa, mosty, wioski, tragarzy. Ruch o dziwo nie jest największy. Z duszą na ramieniu oglądamy chmury – oby tylko pozwoliły nam wystartować następnego dnia.
Po drodze oczywiście herbata. Próbuję także kupić Twixa, ale cena mnie przeraża, chociaż początkowo wydawała mi się ok. To chyba nadmiar tlenu mi szkodzi. Jeszcze ostatnie zdjęcia na szlaku, ale nie mam już siły wyciągać aparatu.
Ostatnie kilometry przed Luklą dłużą się niemiłosiernie. Ale wreszcie docieramy do celu. To już ostatnie pagórki, które będzie nam dane pokonać.
Przychodzi moment pożegnania z Karmą i Kriszną. Spisali się nad wyraz dzielnie i stanowili doskonałe towarzystwo. Bez nich ten treking wyglądałby zapewne całkowicie inaczej. Oczywiście ich zaangażowanie staramy się dodatkowo wynagrodzić – sprzętem i walutą wymienialną. Nie wyglądają na szczególnie zadowolonych – ale jakby nie było zarobili całkiem niezłe pieniądze podczas całego treku (wypłata oczywiście na samym końcu treku), no i Michał umorzył im również pożyczkę udzieloną podczas wyprawy na „drobne wydatki” :-).
Pozostaje nam do zrobienia jeszcze jedno – potwierdzenie jutrzejszego lotu do Kathmandu. Samolot mamy bodajże o 11 rano. Udajemy się zatem do biura Yeti Airlines. Biuro brzmi dumnie, ale w sumie spełnia swoją rolę. Każą nam przyjść o … 6 rano. Na zasadzie – może polecicie, a może nie. Nic, zobaczymy. Mam jednak wielką nadzieję, że polecimy. Swego czasu, ze względu na paskudną pogodę lotnisko było zamknięte przez kilka dni. Liczba wracających trekkerów osiągnęła punkt krytyczny i zaczęły się jakieś zamieszki. Jak tylko pojawiło się okno pogodowe, to pierwszymi samolotami przyleciała policja, aby zaprowadzić miłość i porządek. Ot, nieprzewidywalność pogody.
Mamy jeszcze trochę czasu przed udaniem się na odpoczynek, snujemy się zatem powoli po wiosce. Już bym chciał być w Kathmandu, z dala od gór, zimna, powtarzającego się jedzenia, plecaków, sprzętu, myśleniem o kolejnym dniu, kolejnej górze, przełęczy, i wielu innych rzeczy, które zajmowały mi umysł przez cały trek. No, ale wszystko zależy od jutrzejszej pogody. Idziemy spać w dobrze nam znanej lodgy. Mam nadzieję ostatni raz rozwijać śpiwór.