Pogoda jak przysłowiowy drut. Tym razem jednak słońce nie przysłonięte chmurami jest raczej przeszkodą – jest po prostu gorąco. Droga mimo że teoretycznie prowadzi w dół, to jednak więcej jakby wchodzimy. Kharma po raz kolejny stosuje swoja teorię, głosząca, iż czego jak czego, ale prawdziwych czasów przejścia nie należy turystom zdradzać… Czujemy się nieswojo, kiedy po bez mała godzinnym podejściu dowiadujemy się podczas picia herbaty, iż do celu jest więcej niż na początku. Wszystko to jest nam komunikowane z niezmiennie kamienną twarzą:)
Słońce praży niemiłosiernie, jednak szefowa lodgy wieszająca pranie (patrz zdjęcie) robi to ubrana w puchowa kurtkę. Jak to mówią – w górach zawsze trzeba się spodziewać zmiany pogody…

Dojście do Namche od strony Gokyo prowadzi szeroką ścieżką – „obwodnicą”. Panuje na niej spory ruch – tragarze, turyści, dzieci biegnące do szkoły (nadal mnie to zadziwia, taką szybkość z plecakiem mógłbym osiągnąć tylko staczając się w dół a one biegną pod górę). Jest to ponadto jeden z najbardziej denerwujących trawersów jakie zdarzyło mi się pokonywać. Wydaje się, że za każdym zakrętem powinno już być Namche jednak po jego pokonaniu jedyne co widać to następny. Moje mało pozytywne wrażenia z tym związane na pewno mają umocowanie w tym, że to już prawie ostatki podróży i w dodatku mało interesujące. W paru miejscach mijamy roboty drogowe. Szefuje im zdziadziały Nepalczyk w ciemnych okularach. Siedzi on pośrodku drogi, w cieniu, wyposażony w wycinki z gazet o swojej działalności, order, puszkę na datki, książkę do której po użyciu puszki można się wpisać oraz wielka tablicę z opisem działalności. Tam wyczytujemy, że życie i zdrowie poświęcił on służbie publicznej oraz drodze po której właśnie stąpamy. Po usunięciu patosu można się zatem dowiedzieć, iż trekkerzy wrzucają mu pieniądze, on utrzymuje drogę i interes kręci się już kilkadziesiąt lat. Robimy mu zdjęcie oczywiście :).

Prawie ostatnia prosta – już niedaleko, za gorąco, brak koncentracji… i leżę. Dobrze, że w takim miejscu, na końcu podróży. Od teraz zamiast 2 kijów mam trzy. Ale wreszcie docieramy do Namche.
Dzień dwudziesty pierwszy (wersja alternatywna Łukasza)
Dzisiaj mamy w planie dotrzeć do Namche Bazaar. Droga się trochę dłuży, a podejście pod jedną z wielu górek odbiera mi radość. Ale pyszna herbata ze snickersem dodaje mi sił i zaczynam znowu widzieć świat na różowo. Tym razem zawzięcie fotografujemy suszące się na wietrze pieluchy – w tle gdzieś majaczy bodajże Ama Dablam.

Po kilku godzinach docieramy wreszcie do głównego traktu do Namche. Jeszcze nie tak dawno temu szliśmy nim w drugą stronę – teraz wracamy. Szeroka droga dłuży się jeszcze bardziej, czuję się już zmęczony po całym dniu schodzenia, plecak ciąży. Pogoda na szczęście ładna – nad nami nie wznoszą się chmury. Teraz możemy oglądać wszystko to, co wcześniej chowało się za chmurami. Jeszcze ostatnie zdjęcia, rozmowa z panem, który utrzymuje szlak za pieniądze trekkerów (takie partnerstwo publiczno-prawne) i wreszcie jesteśmy w Namche. Zmierzamy do znanej nam już lodgy. Prysznic i ciasteczka w miejscowej piekarni – pyszne.
