Dzisiaj dzień wymarszu – żegnamy wysokie góry i zmierzamy do Lukli skąd metalowy ptak zabierze nas z powrotem do cywilizacji. Trochę szkoda – chciałoby się tutaj jeszcze trochę zostać, porządnie odpocząć, poeksplorować. Z drugiej strony zmęczenie robi swoje, portki spadają, twarz stała się wysmukła i trochę ciała ubyło. Fizycznie czuję się doskonale (niczym kozica), ale psychicznie nie do końca – już chce wracać, góry dały mi lekko w kość, tęsknię do Żony. Marzę o ciepłym prysznicu nieograniczanym wszędobylskim zimnem i studzącą się w oka mgnieniu wodą.
Na poranek nie daję się wygonić i Michał samotnie wybiera się na poranne zdjęcia. Ja wybieram ciepło mojego śpiwora :). Ostatecznie jednak czas wstawać. Trzeba się spakować – przyznam, że to niewdzięczna czynność, szczególnie, że najczęściej wszystko jest potrzebne i jest wcześniej wypakowywane. Co kilka dni zatem stoimy przez koniecznością pakowania. No ale od czego są kolana, sznurki i metody niczym z japońskiego metra. Zawsze wszystko znajdzie swoje miejsce w plecaku.
Pogoda ciągle dopisuje – niebo jest dzisiaj wściekle błękitne, a wysoko pojawiają się podłużne chmury. Według miejscowych to znak zmiany pogody. Nie tak dawno przez kilka dni w Gokyo napadało tyle śniegu, że odcięło wszystkich trekkerów na kilka dni. Jeszcze ostatnie zdjęcia, pożegnanie ze Słoweńcami, którzy idą do Namche Bazaar przez przełęcz Renjo La i ruszamy.
W dół idzie się bardzo miło, widoki ciągle piękne, w oddali nadal widać stoki Cho Yo. Naszym celem jest wioska Dole, w której zamierzamy przenocować. Droga niby w dół, ale żeby iść w dół, często jednak musimy ostro podchodzić pod górę. Ot uroki chodzenia po górach. I tak ciągle się zastanawiam co ja w tych górach robię – przecież w podstawówce nie przepadałem za górami – nie cierpiałem tego roju much, które w słoneczny dzień krążyły wokół człowieka niczym wataha wilków. Dopiero wejście wyżej pozwalało na przyjemniejsze wędrowanie. Ale zawsze spotkanie much na drodze wyzwalało we mnie niechęć do gór i widoki z wyższych części musiały być naprawdę ładne, aby tą niechęć zwalczyć. Na szczęście w Himalajach muchy żadnej nie spotkałem. Z okresu podstawówki zostało mi jednak szybkie podchodzenie (aby spotkanie z muchami trwało jak najkrócej). W konsekwencji niektórzy z moich znajomych nie jeżdżą ze mną w góry :-).
Po drodze raczymy się herbatami w przygodnych lodgach – Michał jest fanem jakiegoś trudnego do zidentyfikowania napoju. Herbata oczywiście wygląda, jakby robiona była po raz ósmy z tej samej torebki przy nie do końca gorącej wodzie :-). Idzie się jednak przyzwyczaić, a ciepły płyn dodaje sił. Przechodzimy przez małe wioski i podwórka pojedynczych domostw. Spotykamy po drodze chyba czwartą osobę, u której widzimy tradycyjny aparat analogowy :-). W środku tkwi Provia 100F :-).
Wreszcie docieramy do naszej lodgy, gdzie jak wspomniał Michał oddajemy się analizie niezwykłego urządzenia znajdującego się w toalecie. Prysznic jest wspaniałym dopełnieniem dnia. Zasypiam po przyłożeniu głowy do poduszki.
Dzień dwudziesty (wersja alternatywna Michała)
Wracamy. Po raz kolejny okazuje się, że droga, która według Łukasza wiedzie „przecież cały czas w dół” wcale nie jest taka prosta. Owszem schodzimy. Ale nie wiadomo jakim cudem zawsze potem trzeba podejść:) Widoki jednak przepiękne, chociaż ich podziwianie zakłócone jest nieco przez potworny jak na nepalskie warunki tłok, szczególnie bliżej Gokyo.
Na pierwszym „herbacianym” przystanku Łukasz próbuje zrobić zdjęcie małemu chłopcu. Ten jednakże jest zdecydowanie szybszy, co więcej chowanie się przed aparatem poczytuje za punkt honoru. Sporo zabawy w rezultacie.
Na szlaku do Dole jest kilka miejsc, z których rozciąga się naprawdę wspaniały widok w kierunku Naamche. Niestety ku naszemu zmartwieniu widać towarzyszki z początku wędrówki – potężne, nieprzeniknione chmury. Pozostaje patrzeć na lewo, na wschodnią stronę doliny, gdzie niewyobrażalnie cienką linią pnie się nasz szlak z przed paru dni zaledwie. Niesamowite uczucie.
Po drodze widzimy kilka grup tragarzy, którzy mimo zakazu przyrządzali posiłek przy pomocy zebranego chrustu. Zeszłej nocy mogliśmy obserwować grupę tragarzy schowanych przy ognisku wśród skał. Do dzisiaj chodzi za mną to zdjęcie.
Wczesnym popołudniem docieramy do Dole. Tutaj okazuje się, że nasza lodga choć oddalona o jakieś zaledwie 20 metrów od następnej wspina się w stosunku do niej o ponad 200 metrów! Muszę szczerze przyznać, że gdyby nie napisy potwierdzające powyższe miałbym pewne wątpliwości…:).
Lodga przytulna. Ku mojemu zdziwieniu zauważam, że podkładki pod talerze to wydruki mapy topograficznej nałożonej chałupniczo na cyfrowy model terenu. GIS dociera pod strzechy wszędzie:) Oprócz podkładek rzuca się w oczy specyficzna konstrukcja w toalecie. Projektant miał jakiś cel. To widać na pierwszy rzut oka. Jednak sposób użycia jest dla mnie dalece tajemniczy. Jest to skrzyżowanie pisuaru, sedesu, bidetu oraz rosyjskiej wyrzutni torped i pewnie tak właśnie ma być używana, niemniej moje skromne możliwości akrobatyczne zmuszają mnie do potraktowania tego urządzenia jako kolejnej dziury w ziemi. Szkoda.
Z wydarzeń wartych odnotowania – K&K wyprali swoje skarpetki, przy której to czynności wyszło na jaw, że mają po jednej parze.
Do wieczora jesteśmy jedynymi turystami w lodgy. Aż do przybycia grupy zmierzających w górę Francuzów. Wydają się żywić wyłącznie paczkowanymi rodzynkami, ale są sympatyczni i w dodatku miło usłyszeć dźwięczną mowę. Mają też jeden atut, który pozwala im szybko zdobyć zainteresowanie mieszkańców lodgy. Najstarszy z ich grupy pokazuje sztuczki. Są na poziomie przedszkola, ale kiedy pokazał „urywanie palca” to nawet ja się uśmiechnąłem. Noc przed nami i spotkania z tajemniczym sedes, bo żołądek nadal mi dokucza…