Dzisiaj dzień lenistwa. Budzik oczywiście wyrwał na wschód, ale i tym razem pogoda w Namche była nieubłagana – poranne chmury przykryły wszystko. Jesteśmy jednak tak zmęczeni, że bardzo długo wylegujemy się w łóżkach. Pojawiają się pomysły aby pójść na wycieczkę do miasteczka Thame, ale nasze ciała gwałtownie protestują. Zostajemy zatem w Namche. Czas płynie nam leniwie. Odwiedzamy lokalny targ, gdzie można kupić chiński towar zapewne szmuglowany przez granicę. Zajadamy się ciastkami. Wysyłamy maile. Jednym słowem – pełna rekonwalescencja.
Dzień dwudziesty drugi (wersja alternatywna Michała)
Jedna ze znanych mi definicji rekonwalescenta mówi iż jest to pacjent, który nie umiera pomimo wysiłków lekarzy. Nam też chyba niewiele brakowało żeby umrzeć, ale raczej z nudów. Tak na miejscu jak i z perspektywy czasu obaj przyznajemy, że dzień odpoczynku w Naamche nie był nam naprawdę do niczego potrzebny. To już nie wysokie góry, a jeszcze nie cywilizacja – przynajmniej z naszej perspektywy. Miejsce zawieszone, niewyraźne i może po prostu zbyt mdłe jak na moje niewyrobione gusta.
Łukasza odyseja w poszukiwaniu nieprzeterminowanej puszki coca-coli trwa. Czuje się u jego boku jak dzielny Sacho-Pansa, szczególnie zważywszy na szansę powodzenia naszej misji. Nawet z profilu przypominam nieco popularne wyobrażenie najsławniejszego bodaj giermka:)
Oby do Kathmandu. Po drodze jeszcze niesławne lotnisko w Lukli:).