Nie ma to jak budzić się w obcym łóżku w obcym kraju.
Thamel słynie jako dzielnica turystyczna i w jako takiej – tłok, sprzedawcy wszystkiego, angielskojęzyczne napisy i zdecydowanie za dużo białych twarzy turystów. Niemniej jest to dobre miejsce, aby załatwić wszystko przed wyjazdem w góry. Tak też uczyniliśmy po skromnym śniadaniu w kafejce Funky Budda, gdzie okazało się, że funky kanapka nie może obejść się bez frytek. Dzielnica jest po prostu opanowana przez bardzo podobne do siebie, tak w kwestii cen jak i asortymentu sklepy „outdorowe”. Ceny dużo niższe w porównaniu z Europą jednak już bliższe spojrzenie nie pozostawia wątpliwości co do pochodzenia i funkcjonalności „goretexowej” membrany, a także wyjaśnia dlaczego wśród autochtonów nie masz marki nad North Face.

Tego dnia mieliśmy dwa cele. Pierwszy z nich to znalezienie odpowiednich tragarzy. Postanowiliśmy skorzystać z usług jakiejś budzącej zaufanie agencji, aby oszczędzić sobie kłopotu i przede wszystkim na spokojnie lecieć do Lukli. Będąc świadomymi faktu, że często dochodzi do wykorzystywania tragarzy przez tego rodzaju instytucje zajrzeliśmy w pierwszej kolejności do pozarządowej organizacji Porters Progress. Dba ona o nepalskich tragarzy, pomagając im zawierać umowy i zdobywać sprzęt, rozdając kondomy oraz organizując dla nich innego rodzaju pomoc. Wizyta w jej siedzibie nie była jednakowoż zbyt owocna. Dość powiedzieć, że profesjonalnie wyglądająca strona internetowa nie świadczy o profesjonalizmie samej instytucji. Pozostało nam zawierzyć ofercie agencji Acmetreks i po pół godziny byliśmy w posiadaniu spisanej pięknym ręcznym pismem umowy gwarantującej nam usługi dwóch odpowiednio do trasy wyposażonych i ubezpieczonych tragarzy. Mała uwaga, większość agencji nie oferuje wynajęcia tragarzy z Lukli, ale nie należy się zrażać, dla spokoju sumienia warto trochę poszukać.

Drugim punktem dnia była wizyta w Pashupathi, najsłynniejszym w Nepalu kompleksie świątyń i miejscu palenia zwłok. Zostaliśmy oprowadzeni przez dobrze mówiącego po angielsku przewodnika i dzięki temu poznaliśmy przeznaczenie wielu budowli i miejsc, chociaż po wszystkim okazało się, że koszt tej przyjemności był znacznie większy niż zakładaliśmy (1000 rupii + bilety 500). Jak na miejsce pochówku w Europejczyku Pasupathi budzić musi zdziwienie. Daleko by szukać tu podniosłej, pogrzebowej atmosfery tak charakterystycznej dla naszego zakątka globu. Wręcz przeciwnie. Orgia kolorów i dźwięków wśród dymu z palonych ciał i mnóstwa turystów. Obrazu dopełniają dzieci kąpiące się w rzece, do której co chwila zgarniane są popioły ze stosów pogrzebowych. Jest to także miejsce stałej obecności Sadhu. Odsyłam do Wikipedii po pełniejsze informacje dotyczące tych wędrownych ascetów. Okazało się, że nasz przewodnik ma o nich dość konkretne zdanie – banda darmozjadów siedząca całymi dniami w jaskiniach, paląca trawkę (w ich przypadku jest to w Nepalu tolerowane przez władze) i naciągająca turystów (zupełnie inaczej niż on…). Przez chwilę Łukasz był sprawca małego zbiegowiska, kiedy wyciągnął statyw i 300mm szkło i zaczął im robić zdjęcia. Oczywiście nic za darmo. Z rzeczy wartych uwagi można tam spotkać prawdziwe sławy wśród sadhu – Milk Baba żywi się wyłącznie mlekiem od wielu lat, a nieznany z imienia ale pokazany nam palcem osobnik jest bohaterem filmików na YouTube, na których podnosi 70kg ciężar swoim członkiem.

Dzień zakończyliśmy posiłkiem w znanym nam z dnia poprzedniego miejscu, sprawdzonym już napojem.

Dzień drugi (wersja alternatywna Łukasza)
Obce łóżko było miękkie i wygodne – dość abym przespał 13 godzin bez przerwy. Przyznam szczerze, że moim pierwszym celem tego dnia było … zjeść dobre śniadanie. Jakoś przez dłuższy czas nie mogliśmy trafić na jakiekolwiek miejsce, gdzie można by było coś zjeść :-). Ale jedzenie jedzeniem, a strawa duchowa też musi być. Nim doszliśmy do serca Thamel-u na śniadanie to wielokrotnie zagłębialiśmy się w księgarnie oglądając albumy fotograficzne i „dotykając” gór na zdjęciach.

Poszukiwanie agencji i tragarzy kosztowała nas trochę nerwów – w myśl zasady: płacimy teraz z góry, a tragarzy w Lukli będziemy w polu widzieć. Jakoś się jednak przekonaliśmy i ostatecznie kontrakt został podpisany (z ręką na sercu). Przyrzekłem sobie, że jak nas wykiwają, to tutaj jeszcze wrócimy. Ze statywami!

Tak to już często bywa, że w trakcie podróżowania realizuje się różne odwieczne przysłowia. Zgodnie zatem z zasadą, iż Polak mądry po szkodzie uznaliśmy, że oferujący nam swoje usługi w Pashupathi lokalny przewodnik robi to z bratniej miłości (i tą bratnią miłością, a nie jedzeniem się karmi) i tak bardzo chce się podzielić z nami swoją wiedzą, że zadowoli się jakąkolwiek zapłatą. Jakoś do głowy nam wówczas nie przyszło ustalić cenę PRZED rozpoczęciem jakże interesującej rozmowy. No i pewnie przewodnik (nota bene student archeologii) zarobił na nas kilka lokalnych dniówek. Było nam łyso, że tak się daliśmy podejść :-), a z drugiej strony jakoś nie znaleźliśmy w sobie odwagi, żeby zapłacić tyle ile MY uważaliśmy za stosowne. Ot, ludzka psychika. Na pocieszenie … jest bardzo ciepło. A w Polsce pewnie zimno i plucha :-).