Noc, ciemne lotnisko. Nikogo z obsługi, żadnych białych, jedynie paru wózkowych pozwala nam przypuszczać, iż jednak trafiliśmy na dobre lotnisko. Powoli przybywa obsługa, potem pasażerowie. Na lotnisku lekki chaos i zamęt, ale za to nikt nie robi problemów na bramkach, bez problemów można przenieść filmy obok skanera (pewnie i wszystko inne też). Jedynie Hindus spogląda z obrzydzeniem na moje kabanosy i znów zabierają mi zapałki.
Lot, szczególnie za pierwszym razem jest sporym przeżyciem, staram się wyrzucić z głowy obraz tego co by się stało gdyby chociaż jeden z ciasno upakowanych pasażerów postanowił zwymiotować… Lotnisko w Lukli wszystkim na pewno jest znane, dodam tylko, iż według Łukasza tanie linie lotnicze mogłyby się wiele nauczyć w dziedzinie efektywności :).
Zaraz po przylocie poznajemy dwóch naszych towarzysz Kharme i Krishne. Trzymają kartkę z wykaligrafowanym imieniem i nazwiskiem Łukasza. Młodzi i sympatyczni, braki w umiejętnościach komunikacyjnych nadrabiają uśmiechami. Niestety wbrew zapewnieniom agenta nie są zbyt dobrze wyekwipowani. Prowadzą nas do Sunrise Lodge poprzez Luklę, gdzie na jednej, przytulonej do zbocza ulicy można kupić szeroki asortyment pamiątek i rzeczy mniej lub bardziej przydatnych w górach. Pakujemy się, planujemy, jemy, odpoczywamy, Łukasz zwiedza pobliski monastyr i szkołę rysowania, a wieczorem bierzemy jeden z ostatnich prysznicy w przyzwoitych warunkach.
Dzień czwarty (wersja alternatywna Łukasza)
Człowiek (w tym przypadku ja) zawsze przenosi część swoich zwyczajów w te wszystkie miejsca do których się udaje. Nie inaczej było też i tym razem – nie lubię się spóźniać, więc na lokalnym lotnisku w Kathmandu byliśmy dobrą godzinę przed czasem. Choć z drugiej strony, przypominając sobie jakim to prawdziwym rzęchem jechaliśmy na lotnisko, to bardzo się cieszyłem, że mamy aż tyle czasu. Nasza taksówka bowiem nie mogła się wtoczyć na małą górkę po tym jak na punkcie kontrolnym zatrzymał nas policjant. Zresztą policjanci mają chyba pewną słabość do białych, ponieważ jak tylko ich zobaczą to zaraz tracą zainteresowanie – widocznie biały nie może być wrogim terrorystą i nie za bardzo można też go złupić w majestacie prawa. W sumie nie powiem, że się nie cieszę.
Spotkanie na lokalnym gate wygląda mniej więcej tak: siedzi sobie człowiek spokojnie, zapada prawie że w drzemkę, kiedy nagle ni stąd ni zowąd wyskakuje pracownik lotniska niezrozumiale coś pokrzykując. Na te widok połowa oczekujących zrywa się i pędzi w kierunku pracownika lotniska przekrzykując się nawzajem i próbując zrozumieć o jakim locie mowa i gdzie się udać. Po kilku takich nerwowych sprintach wreszcie przychodzi kolej na nas – lot Yeti Airlines do Lukli jest gotowy i możemy się pakować do mini autobusu, który zawiezie nas pod nasz samolot. Na płycie samolotów jest kilka i wszystkie już grzeją silniki. Trzeba bowiem powiedzieć, że prawie wszystkie loty na górskie lotniska odbywają się z samego rana gdyż jedynie ta pora „gwarantuje” jako taką pogodę.
A więc pakujemy się do małego Dorniera. Pakujemy to dobre słowo ponieważ czuję się jak sardynka upychana na małej przestrzeni. Mamy to szczęście, że wchodzimy jako jedni z pierwszych, a zasada jest taka, że zajmuje się miejsca od pilotów. Siedzenia same się składają, gdy człowiek koło nich przechodzi i z naszymi plecakami ledwo się mieścimy na płóciennych małych fotelach. Wymioty, wymiotami, ale nie wyobrażam sobie ewakuacji z tego samolotu podczas awaryjnego lądowania. Z drugiej strony o żadnym awaryjnym lądowaniu mowy być zapewne nie może, bo jak tu wylądować nie mając kawałka płaskiego terenu :-). Silniki w ruch i … piloci sięgają po instrukcję. Coś tam czytają, sprawdzają na swojej tablicy przyrządów, naciskają, przekręcają. Mam ochotę wysiąść i pójść piechotą. Rozglądam się po tablicy (mam ją na wyciągnięcie ręki) i nie widzę żadnego elektronicznego urządzenia. Ma to tą zaletę, że podczas lotu można zapewne korzystać z komórki – nie ma bowiem czego zakłócać. Oczywiście o tym konstruktorzy też pomyśleli, ponieważ w samolocie nie da się normalnie rozmawiać, a co dopiero przez komórkę. Głośno jest tak, że własnych myśli nie słyszę. A że człowiek nie przewidujący, to odrzuciłem propozycję młodej stewardesy, która obok cukierków (w ramach poczęstunku) oferowała również … watę do uszu. Watę wziąłem za podłoże dla cukierków, okazało się później, że miała nieco inne zastosowanie. Na szczęście po cukierkach zostały mi papierki, które włożyłem sobie do uszu. Pomogło.
No więc jazda. Już po chwili mkniemy z łoskotem przez pas startowy kathmandzkiego lotniska. Pogoda dobra, lekki wiatr. Zero problemów przy staracie. Zobaczymy jak będzie przy lądowaniu :-). Po chwili widzimy już góry oświetlone światłem wschodzącego Słońca. Pod nami ciągną się zielone wzgórza z rozrzuconymi gdzieniegdzie wioskami. Przez chwilę mam wrażenie, że widzę Mt. Everest, ale to zapewne złudzenie. Jeśli ma się wybór, to warto usiąść po lewej stronie samolotu – widoki na wysokie Himalaje są porażające. Próbuję nie myśleć co się stanie, gdy nagle coś się zepsuje – w dole nie ma skrawka płaskiego terenu. Piloci wyglądają jednak na twardych (oczywiście są ubrani w lotnicze skórzane kurtki), więc to nieco osłabia moje obawy.
Lot trwa już dobre kilkadziesiąt minut, gdy nagle w przedniej szybie widzę … ostre granie gór. Co jest – powinniśmy być nad górami a nie pod! Po chwili przeskakujemy to pasmo i dajemy nura w dół. W dole widzę szybko zbliżający się pasek betonu wyglądający na lotnisko. Niezbyt długi kawałek betonu! Wyglądający to dobre słowo, bo w myślach wiem, że nie może być lotniskiem. Gdzieś z boku mija nas drugi samolot – właśnie chyba wystartował z owego betonu i przeleciał koło nas – tak na oko to ze 100 metrów. Rzecz nie do pomyślenia na europejskim lotnisku (a przynajmniej nigdy czegoś takiego nie widziałem). Ten pasek betonu tak mnie zafascynował, że nie mogę od niego oderwać wzroku. W takich chwilach człowieka ogrania zwątpienie – zapewne albo nie trafimy w lotnisko, albo zderzymy się z pionową ścianą, która lotnisko zamyka. I tak źle i tak nie dobrze. Z tego zamyślenia wyrywa mnie fotograficzny zew – aparat mam na szczęście w dłoni, więc robię kilka zdjęć, a później zapieram się nogami o podłogę. I usiedliśmy :-). O dziwo bardzo miękko, żadnych podskoków nie było. Lot była wielką frajdą i przygodą szczególnie te ostatnie kilka minut, ale dobrze, że jesteśmy już na ziemi, cali i bezpieczni.
Chociaż bezpieczni to za dużo powiedziane – wyrzucają nas z samolotu jak sardynki, łącznie z nami idzie nasz bagaż. Wokół kręcą się śmigła naszego samolotu, który jest już ładowany trekkerami wracającymi do Kathmandu. Cała operacja rozładunku i załadunku trwa taka na około ok. 8 minut i jeszcze nie zdążyliśmy odebrać naszych bagaży, a już nasz samolot podrywa się do powrotnego lotu. Pilot nawet nie zwolnił, o hamowaniu nawet nie wspominam – jak tylko wyszedł z zakrętu od razu gwałtownie przyspieszył i poleciał. Po chwili lądował już kolejny (na raz na lotnisku mogą być odprawiane cztery samoloty). Tutaj chyba wiedzą, że czas to pieniądz.
Rzeczywiście, nasi tragarze okazali się bardzo mili (i sympatyczni – to dla Kamila :-). Pierwsze wrażenie jest ważne, więc jestem zadowolony. Szczególnie, gdy nie pytani ładują sobie nasze plecaki na plecy. Ale plecaka ze sprzętem nie dam! Za żadne skarby (później jak się okazało zmienię zdanie, gdy będę walczył z przekleństwem Lothse :-).
Lukla to taka długa droga obsadzona domami. Jak się później okazało nie warto tu za wiele kupować – o dziwo w bardziej oddalonym Namche Bazaar jest i więcej towaru i taniej
Musze dodać, że w Lukli po raz pierwszy zobaczyłem górę! I to na dodatek wysoką. Odbijające się światło wręcz raziło, ale góra wyglądała bardzo majestatycznie. Fajnie, że ją widziałem – przynajmniej wtedy uwierzyłem, że jestem jednak w górach (nie wybiegajmy jednak do przodu :-).
Kiedy Michał zażywał zasłużonej drzemki, ja udałem się na zwiedzanie miasta. Jak spod ziemi wyrośli Karma i Kriszna i zaoferowali swoje usługi. Poszliśmy do lokalnej gompy – pierwszej świątyni buddyjskiej, którą mogłem zobaczyć również w środku. Co prawda świątynia była zamknięta, ale od czego ma się kolegów – po chwili opiekun świątyni już ją otwierał (mnisi byli bowiem zajęci modlitwą). Łagodne światło oświetlało wnętrze – świątynia wyglądała przez to bardziej niesamowicie, a ołtarz (sic!), szale modlitewne i świeczniki były skąpane w, jak mi się wydawało, boskim świetle. Do tego cisza. Ta bliskość z religią trochę mnie onieśmiela – nie wiem jak się zachować, co wolno, a czego nie wolno. Chciałem zdjąć buty, to mi nie pozwolono. Nepalczycy automatycznie się wyciszają, milkną ich rozmowy. Siedzę sobie tak w tej ciszy i rozmyślam – o sobie i mojej Żonie, do której już tęsknię!
Po strawie duchowej, przychodzi czas na strawę fotograficzną. Jak na złość w body mam jedynie kilka klatek, więc staram się je maksymalnie wykorzystać. Zapewne cyfrą zrobiłbym wiele zdjęć, a efekt byłby ten sam jeśli nie gorszy. Przy okazji okazuje się, że osoba, która otwarła gompę jest jednocześnie nauczycielem rysunku w lokalnej szkole i mam przyjemność zwiedzenia klasy w trakcie zajęć. Dzieciaki rzeczywiście ładnie rysują mandale. Po dniu pełnym wrażeń wychylamy po połowie Everstu i idziemy spać. Przed nami wymarzona droga.