To była naprawdę ciężka noc. Chyba najcięższa pod względem warunków na całym trekingu. Niestety miało to swoje dalsze konsekwencje. Zimno unieruchomiło nas w śpiworach i o żadnym poranku nie było mowy. Teraz oczywiście żałuję, ale wtedy nie brałem nawet takiej opcji pod rozwagę. Nim dotarliśmy do Lobuche postanowiliśmy spędzić w nim dwie noce – w drugi dzień chcieliśmy zdobyć przełęcz Kongma La pomiędzy dwoma szczytami trekingowymi – Pokalde i Mehra Peak. Wczoraj nawet oglądaliśmy przełęcz przez 300 mm obiektyw i wiedzieliśmy, że będzie ciężko. Podejście jest naprawdę strome. Uznaliśmy jednak, że warto ponieść taki wysiłek dla nowych widoków. Zimno zmienia jednak nasze plany. Uznajemy, że nie wytrzymamy kolejnej nocy na tym biegunie zimna i ruszamy do Gorak Shep. Na przekór naszym planom pogoda jest bardzo ładna, słońce mocno grzeje, a błękit nieba jest zachwycający.

Droga do Gorak Shep wiedzie przez liczne moreny lodowcowe, raz się wznosi, raz opada. Po jakiejś godzinie zza szczytów wyłania się wreszcie Mt. Everest. To nasze pierwsze z nim spotkanie podczas tego trekingu. Co prawda można go zobaczyć np. z Tengboche, ale nam nie pozwoliły na to chmury. Z każdą minutą Najwyższa Góra Świata robi się większa i większa. Ze względu na odległość bliższe Nuptse wydaje się wciąż wyższe. Jest również ładniejsze :-). Na wierzchołku Mt. Everest ciągle widać walką żywiołów – wiatr zdmuchuje śnieg tworząc malownicze obłoki.

Po trzech godzinach drogi wyłania się wreszcie Gorak Shep z kilkoma lodgami. Jesteśmy na wysokości 5190 m. Czujemy się dobrze. Widmo zimnego Lobuche zostało w tyle. Wybieramy ładną, czystą i ciepłą lodge i dostajemy nawet trochę większy pokój niż zwykle. Sama osada położna jest na brzegu wyschniętego jeziora. W początkowym okresie eksploracji rejonu Mt. Everest-u była bazą wypadową do zdobycia tego szczytu. Obecnie rolę tą pełni baza położona o dwie/trzy godziny marszu od Gorak Shep.
Posilamy się w naszej nowej lodgy i zażywamy kąpieli słonecznych. Wolny czas wykorzystujemy również na kąpiel oraz pranie. Wreszcie postanawiamy pójść na Kala Patthar na zachód słońca. Kala Patthar to górka, która wznosi się na wysokość 5545 m n.p.m. Ostatnie pomiary wykazały jednak, że szczyt Kala Patthar jest trochę wyższy liczy bowiem 5.643 m n.p.m. W każdym razie z Gorak Shep to trzy godziny mozolnego podchodzenia w dosyć ostrym i porywistym wietrze. Ubieramy na siebie wszystko co mamy i wyekwipowani niczym muły, ruszamy wraz z Krischną i Karmą pod górę. Pogoda ciągle jest wspaniała, a widoki z każdym metrem wysokości są coraz bardziej imponujące. Szkoda tylko, że oddychać trudno, a każdy krok to taki wysiłek. Po prawej stronie wznosi się piękny ostry szczyt Nuptse, a w oddali króluje Mt. Everest. Pomiędzy nimi ledwo widoczne jest Lhotse. Wokół jest jeszcze szereg innych szczytów, z których wyróżnia się kopuła Pumori oraz białe ściany szczytu, którego nazwy nie pamiętam (choć ustalę wkrótce). Jest bosko.

Wreszcie wymęczeni, ale szczęśliwi docieramy do małego siodła. Stąd jedynie kilkanaście minut na szczyt Kala Patthar, który pokryty jest dziesiątkami flag modlitewnych. Z siodła rozciągają się piękne widoki na masyw Mt. Everest-u i Nuptse oraz małe jeziorka. Po odpoczynku wchodzimy na sam szczyt. Strasznie wieje – nie można rozmawiać. Wiatr na tej wysokości oznacza również przenikliwe zimno. Po kilkunastu minutach decydujemy się zejść na siodło, które choć częściowo jest osłonięte od wiatru. Karma i Krichna oczywiście marzną jeszcze bardziej niż my – nie są przecież opatuleni w najnowsze zdobycze techniki. Oddajemy im zatem nasze polary. Nadal się jednak trzęsą, a do zachodu Słońca ciągle daleko (wyszliśmy bowiem za wcześnie). Zabieramy im zatem nasze polary i wysyłamy ich na dół do lodgy. Nie ma sensu, aby czekali tutaj z nami. Zejdziemy sami. Zostajemy prawie sami (nie licząc samotnego Rumuna, który idzie na szczyt) i zatapiamy się w świat zdjęć. Staram się nie myśleć o zimnie, ale nie sposób. Jest tak przenikliwe, że czuć je cały czas. Powoli Słońce jest coraz niżej, cienie się wydłużają, barwa światła jest coraz cieplejsza. Raj. Po prostu raj! O dziwo aparaty lepiej znoszą zimno od nas i baterii nawet nie trzeba zbyt często wymieniać.
Wreszcie nadszedł czas na zdjęcia. Idzie rolka za rolką – tematów jest bardzo dużo, światło powoli się zmienia. Kadry przemyślałem już wcześniej, więc jest łatwiej. Trzask migawki czyni mnie szczęśliwszym. Wszystko idzie sprawnie. Wreszcie ostatni promyk znika z Mt. Everestu. Zaczynamy się pakować. Chmury, które nadciągają z dołu są coraz bliżej. Temperatura spada. Jeszcze chciałoby się zostać na niebiesko-fioletową poświatę i nocne zdjęcia ale jest tak przeraźliwie zimno, że postanawiamy zejść w dół. Nie czujemy się też najlepiej. Zaczynamy schodzić. Już po chwili ogarnia nas chmura i mgła. Widać na kilka, kilkanaście metrów. Zapalamy czołówki – raczej, aby widzieć siebie niż samą drogę. Drogę wybieramy na czuja. Zejście się strasznie dłuży, plecaki ze sprzętem dociążają. Jest coraz trudniej. Idę coraz szybciej, ale jak tylko ledwo co widzę światło Michała to się zatrzymuję i czekam. W końcu, po wieczności, w całkowitych ciemnościach docieramy do dna wyschniętego jeziora. Gdzieś tam musi być nasza lodga. Wreszcie widzimy słabe światło przedzierające się przez mgłę – jesteśmy prawie w domu. To prawie robi jednak różnicę. Mam ochotę położyć się na tych ostatnich metrach. Nie mam siły iść dalej. Mam wrażenie, że droga się ciągle wydłuża, a schronienie oddala się coraz dalej. Sprężam się jednak i szczęśliwy dopadam drzwi. Czujemy się nie najlepiej – jesteśmy wyziębieni i ogólnie „zmasakrowani”. Dla pokrzepienia zamawiam zupę czosnkową (biorąc przykład z Michała). Jeszcze nie wiem, że wszystko co działo się do tej pory jest elementem zemsty Lhotse. Nieświadomy, że kości zostały już rzucone, a ja jestem jak ta łupinka na wzburzonej rzece kładę się wyczerpany spać.

Dzień czternasty (wersja alternatywna Michała)
Rano, bez zbędnych ceregieli wyruszamy do Gorak Shep, ku podnóżom Kala Patthar. Droga najpierw płaska, potem przez pasmo moren czołowych. W dole w pełnym słońcu widać lodowiec w całej okazałości. Na pierwszy rzut oka szary, po dłuższej chwili ujawnia liczne odsłonięcia turkusowego lodu, bramy, potoki… Sama miejscowość jest niewielka, ale sprawia znacznie lepsze wrażenie niż Lobuche. Zatrzymujemy się w dużej, przytulnej, a co najważniejsze murowanej lodgy.
Przed lodgą, na schodach spotykam Europejczyka. Siedzi i pieści swojego DS-1. Pierwszy rozpoczyna rozmowę widząc, że targamy statywy i powiada że jest profesjonalnym fotografem mimo, że nie pytałem go o to. Rzadko zdarza mi się czuć antypatię do kogoś od pierwszego spotkania, ale tu postanowiłem zrobić wyjątek. Spotkaliśmy go jeszcze na szczycie Kala Patthar.

Zdecydowaliśmy, że pójdziemy na Kala Patthar na zachód, a nie jak to wstępnie mieliśmy w planach na wschód – humory nam dopisywały i było to rozsądniejsze logistycznie. Niestety, znowu już po kilkunastu minutach drogi w górę odezwał się mój ból głowy. Stłumiłem go trochę tabletkami, ale nadal podejście było trudne. Niemniej tym razem udało się i po jakichś trzech godzinach spoglądaliśmy na najwyższe góry z wysokości 5500 m n.p.m. Wieje tam niesamowicie i bywa tłoczno. Pewien Anglik nagrywał film dla znajomych, a że nie wyszło mu za pierwszym razem mieliśmy okazję podziwiać, jak pięknie nauczył się scenariusza:). Warto było czekać na zachód słońca, chociaż zimno nas powoli dobija. Dla mnie dodatkowo powrót okazuje się trudniejszy i z każdym krokiem czuje się jakby mi ktoś szpadlem maltretował potylicę. Wystarczy jednak przytomności, aby podziwiać kolor nieba i śniegu oświetlonego światłem Księżyca.